Niedofinansowanie publicznej opieki zdrowotnej jest od dekad przedmiotem szerokiej debaty. Punkt „reforma systemu ochrony zdrowia” znajduje się w programie każdej partii przed każdymi wyborami. Tymczasem dodatkowe źródło pozyskania pieniędzy na leczenie i profilaktykę jest w zasięgu ręki.
Niedofinansowanie publicznej opieki zdrowotnej jest od dekad przedmiotem szerokiej debaty. Punkt „reforma systemu ochrony zdrowia” znajduje się w programie każdej partii przed każdymi wyborami. Tymczasem dodatkowe źródło pozyskania pieniędzy na leczenie i profilaktykę jest w zasięgu ręki.
Pandemia była dla polskiego systemu ochrony zdrowia prawdziwym stress testem, którego wynik trudno ocenić pozytywnie. Wielogodzinne kolejki przed izbami przyjęć tzw. szpitali jednoimiennych, przeznaczonych dla pacjentów z COVID-19, przy jednoczesnym zmniejszeniu dostępności do świadczeń medycznych zaowocowały dziesiątkami tysięcy nadmiarowych zgonów i dramatycznym wydłużeniem kolejek do specjalistów.
To prawda, żaden system opieki medycznej nie był w stanie przetrwać pandemicznej fali bez uszczerbku. Jedne kraje zniosły to lepiej, inne gorzej. Bez wątpienia jednak ten kataklizm obnażył bezlitośnie wszystkie kumulowane przez lata braki i błędy organizacyjne w systemie ochrony zdrowia, a przede wszystkim jego niedofinansowanie.
Takie są też odczucia Polaków - w opracowanym przez Polską Izbę Ubezpieczeń raporcie „Mapa ryzyka Polaków” obawa przed brakiem dostępności do usług medycznych jest w czołówce naszych lęków - obawia się tego 71 proc. ankietowanych. Co charakterystyczne, pandemia nasiliła te obawy. Publiczna służba zdrowia nie zapewnia Polakom poczucia bezpieczeństwa i to mimo znacznego wzrostu nakładów. Tegoroczny budżet Narodowego Funduszu Zdrowia to ponad 122 mld zł. Dla porównania w 2015 r. było to niespełna 70 mld zł. Co się dzieje, że mimo takiego wzrostu wciąż narzekamy? Poza brakiem konsekwencji we wprowadzaniu kolejnych zmian systemowych to efekt ciągle rosnących kosztów. Procedury medyczne są coraz bardziej skomplikowane i coraz bardziej kosztowne. System będzie więc zawsze potrzebował coraz więcej pieniędzy.
Skąd je wziąć? Polacy co do zasady na zdrowiu nie chcą oszczędzać. Według firmy badawczej PMR wartość rynku prywatnej opieki zdrowotnej to 58 mld zł rocznie. Tyle wykładamy z własnej kieszeni. Jednak jedynie 1 mld zł z tej kwoty trafia na prywatne ubezpieczenia zdrowotne, mimo że jest to efektywniejszy system. Większość to wydatki na leki, suplementy i prywatne wizyty u lekarza.
Dopiero pandemia spowodowała znaczący wzrost zainteresowania prywatnymi ubezpieczeniami. Na koniec 2021 r. ponad 3,8 mln Polaków miało wykupione polisy zdrowotne, co oznacza wzrost rok do roku o 17 proc. Na prywatne ubezpieczenia wydano o niemal o 15 proc. więcej niż rok wcześniej. Wzrost imponujący, ale w porównaniu z innymi krajami jesteśmy wciąż na początku drogi. Przeciętna składka na prywatne ubezpieczenia medyczne liczona per capita wyniosła u nas ledwie 6 euro, podczas gdy średnia dla krajów zrzeszonych w Insurance Europe to 245 euro. Np. w Holandii jest to aż 3030 euro.
Z badań PIU dotyczących współpłacenia za świadczenia medyczne wynika, że 80 proc. z nas deklaruje gotowość ponoszenia dodatkowych miesięcznych opłat na zdrowie. Jest zatem potencjał. I warto go wykorzystać.
Prywatne ubezpieczenia medyczne nigdy nie zastąpią systemu publicznego, ale mogą go znakomicie uzupełniać i wspierać. Stanowią dodatkowe źródło przychodów sektora ochrony zdrowia, które - zwłaszcza po uzyskaniu efektu skali - może zaowocować sporymi inwestycjami w nowe placówki, nowoczesny sprzęt i wykwalifikowany personel.
Gdyby udało się przekierować część prywatnych wydatków na zdrowie na system ubezpieczeń, byłaby szansa na poprawę ogólnej sytuacji zdrowotnej Polaków. Dziś prywatne wydatki mają miejsce, gdy „coś się dzieje” - gdy przytrafi się choroba. W oferowanych przez prywatnych ubezpieczycieli pakietach jest uwzględniona profilaktyka - można iść do lekarza, żeby po prostu sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Trend badań profilaktycznych przybrał na sile w efekcie pandemii. Obecnie 70 proc. wizyt w ramach pakietów to właśnie wizyty profilaktyczne.
To o tyle istotne, że właśnie profilaktyka i wykrywanie chorób na wczesnym etapie daje nieporównywalnie większe szanse na wyleczenie z jednej strony, z drugiej zaś zmniejsza koszty systemu, bo leczenie na wczesnym etapie jest po prostu tańsze. Łatwiej i taniej jest zawsze zapobiegać, niż leczyć. Drugim atutem są znacznie krótsze kolejki do specjalistów, podczas gdy w publicznym sektorze wydłużyły się one z powodu pandemii.
Pacjenci dzięki ubezpieczeniom zyskują łatwiejszy dostęp do świadczeń medycznych, ale korzyści widać również z perspektywy całego systemu, jak i całej gospodarki. W większym stopniu odciążony zostaje publiczny sektor ochrony zdrowia. Za sprawą profilaktyki poprawia się stan zdrowia społeczeństwa. Co to oznacza dla gospodarki? Najkrócej rzecz ujmując - większą produktywność, mniejszą absencję chorobową, mniejsze wydatki na zasiłki zdrowotne i w efekcie większą stabilność systemu ochrony zdrowia, ale i finansów publicznych.
Jak to ma wyglądać w praktyce? Rzecz do dyskusji. W różnych krajach przyjęte zostały różne rozwiązania. Na pewno przydałyby się zachęty - np. od wielu lat dyskutowany pomysł, by wydatki na prywatną służbę zdrowia (w tym przypadku prywatne ubezpieczenia) można było odpisać od podatku. Według badań PIU opowiada się za tym 70 proc. ankietowanych. Trzeba to traktować jako inwestycję w zdrowie Polaków. To inwestycja, z której zwrot jest pewny.
Jeżeli część społeczeństwa chce płacić prywatnie za swoje zdrowie, to powinniśmy im na to pozwolić, a przede wszystkim stworzyć system, żeby to płacenie było jak najbardziej efektywne. To, że Polacy wydają prywatne pieniądze na leczenie, jest korzystne dla wszystkich, także dla osób najbiedniejszych, ponieważ odciążają system publiczny. Dlatego dyskusja o kształcie dodatkowych ubezpieczeń jest niezbędna.
Materiał powstał przy współpracy z PIU
Reklama
Reklama
Reklama