W normalnych warunkach transformacja energetyczna mogłaby być jednym z obszarów szerokiego politycznego konsensusu. U nas wyrodziła się w kolejną arenę wojny kulturowej.

Z Bartłomiejem Orłem ekonomistą, pełnomocnikiem premiera ds. programu „Czyste powietrze” w latach 2020–2022, twórca Sądeckiego Alarmu Smogowego rozmawia Marceli Sommer
DGP: „Czeka nas cywilizacyjny regres i powrót do czasów rodzin wielopokoleniowych. Młodych ludzi nie będzie stać na samodzielne życie i założenie rodziny. Będą wegetować pod jednym dachem z rodzicami, bo mieszkanie stanie się dobrem luksusowym, podobnie jak auta elektryczne, dobre jedzenie czy podróże samolotem”. Tak przyjęcie dyrektywy budynkowej komentowała niedawno Izabela Kloc, eurodeputowana PiS, a wcześniej szefowa komisji ds. Unii Europejskiej w polskim Sejmie.

Bartłomiej Orzeł: Nie ona jedna.

No właśnie. Podobnych opinii o najnowszych elementach Europejskiego Zielonego Ładu można ostatnio usłyszeć bardzo dużo. Są powody do niepokoju czy to tylko efekt kampanii wyborczej?

Do pewnego niepokoju – tak, jak najbardziej. Ale nie do siania paniki i straszenia ludzi.

Proszę rozwinąć.

Transformacja będzie sprawiedliwa albo nie będzie jej wcale. Jeżeli nie będzie atrakcyjnej oferty dla grup wrażliwych, cały ten Zielony Ład prędzej czy później się wykolei, a podjęte wysiłki pójdą na marne. W Polsce wciąż jeszcze nie widzieliśmy protestów na taką skalę jak te we Francji. Ale to może się szybko zmienić.

Za sprawą takich reform jak nowelizacja dyrektywy budynkowej?

Nie podzielam alarmistycznych ocen tego aktu. Mamy problemy z cenami mieszkań, z rosnącymi kosztami życia, ale nie ma to tak naprawdę zbyt wiele wspólnego z Zielonym Ładem. Mamy też problem z wampirami energetycznymi. Wiele z nich to przeskalowane inwestycje w wyludniających się ośrodkach, które planowano właśnie jako domy wielopokoleniowe, o których mówi pani Kloc. Tylko szybko się okazało, że młodzi wcale nie chcą w nich mieszkać. Na Podhalu czy na ścianie wschodniej takich budynków są tysiące, a opuszczane są całe wsie.

ikona lupy />
Bartłomiej Orzeł, ekonomista, pełnomocnik premiera ds. programu „Czyste powietrze” w latach 2020–2022, twórca Sądeckiego Alarmu Smogowego / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
Unijna reforma na to pomoże?

Bruksela nie rozwiąże za nas wszystkich problemów. Musimy sami zadbać o ład przestrzenny, racjonalne planowanie i rozwój budownictwa społecznego – zwłaszcza tam, gdzie jest najbardziej potrzebne. Ale dyrektywa budynkowa wpisuje się poniekąd w działania, które i tak podejmowaliśmy – np. uruchamiając w 2018 r., jeszcze za rządów poprzedników, programy „Czyste powietrze” czy „Mój prąd”. Nasze instrumenty są gotowe na dyrektywę, trzeba je tylko na bieżąco dostrajać.

Zmuszanie ludzi do kosztownych remontów wpisuje się w cele polityki naszego państwa?

Presja na termomodernizację będzie dużo mniejsza, niż uważają ci, którzy tak demonizują te przepisy. Weźmy chociażby te słynne klasy energetyczne. Wzbudzono wokół nich wielkie obawy...

Bo w przypadku wielu domów o niskim standardzie cieplnym wpłynie to na ich wartość.

W jakimś stopniu tak, ale – po pierwsze – nie zapominajmy, że świadectwa energetyczne już są obowiązkowe i współkształtują cenę mieszkań trafiających na rynek, a po drugie, nie sądzę, by w przypadku największych ośrodków, gdzie zapotrzebowanie na mieszkania jest najwyższe, niska klasa energetyczna była game changerem. Ceny i tak nie zejdą poniżej pewnego pułapu. A po trzecie, niską klasę będzie można relatywnie łatwo poprawić. Może nawet trochę zbyt łatwo.

Jak to?

W przypadku bardzo wielu budynków do poprawy oceny wystarczy wymiana źródła ciepła. Przy proponowanej w tej regulacji metodologii zamiana pieca węglowego czy gazowego na pompę ciepła czy choćby na kocioł opalany pelletem drzewnym może oznaczać awans nawet o kilka klas. Nawet bez dalej idącej termomodernizacji.

To chyba nielogiczne.

Tu, niestety, zgoda. Z punktu widzenia zarówno racjonalności wykorzystania energii, jak i kryteriów klimatycznych termomodernizacja powinna iść równolegle z wymianą źródła ciepła. Nie wchodzę nawet w zadawanie bardziej obrazoburczych pytań, np. czy spalenie 2 t pelletu rzeczywiście jest o tyle bardziej ekologiczne niż spalenie 2 t węgla, jeśli chodzi o emisję CO2. Jednakże duża część tych źródeł i tak będzie musiała w najbliższych kilku, kilkunastu latach zostać wymieniona po prostu ze względu na wiek i wymogi polityki antysmogowej.

Według badań z 2020 r. aż jedna trzecia budownictwa jednorodzinnego w Polsce nie ma żadnej izolacji cieplnej, a standard dla kolejnych 40 proc. jest niski lub bardzo niski…

I zmiana tego stanu rzeczy jest naszą racją stanu. Przecież nie chcemy dalej ubóstwa energetycznego.

Czyli straszenie obowiązkowymi remontami nie ma podstaw, ale to niekoniecznie dobra wiadomość?

To, co musimy zrobić, do czego obliguje nas dyrektywa budynkowa, to opracowanie na poziomie państwa planów, które zagwarantują wypełnienie celów unijnych. Do 2050 r. mamy całkowicie zdekarbonizować sektor, który dziś odpowiada za ok. 35 proc. emisji europejskiej gospodarki. Do końca dekady powinniśmy obniżyć przeciętne zużycie energii w budynkach mieszkalnych o 16 proc., a do roku 2035 – przynajmniej o 20 proc. W praktyce to będzie przeskakiwanie o dwie klasy. Na dłuższą metę realizacja tych zobowiązań bez termomodernizacji będzie niemożliwa. Ale w krótszej perspektywie wampiry energetyczne będą mogły ratować swoją klasyfikację energetyczną wymianą źródeł ciepła. A to będzie oznaczać odwlekanie najpotrzebniejszych zmian.

Dyrektywa to także wyższe normy dla nowo powstających budynków i obowiązek montowania paneli słonecznych na dachach, jeśli jest to technicznie i ekonomicznie wykonalne. Jest ryzyko, że te rozwiązania przyczynią się do dalszego windowania cen mieszkań w Polsce?

Pamiętam pierwsze założenia kredytu 0 proc. i mimo że się z takim rozwiązaniem co do zasady nie zgadzam, bo pompuje ono ceny mieszkań, to było tam widać jakąś myśl. Kredyt miał być dostępny dla budynków w podwyższonym standardzie energetycznym. Dałbym teraz wszystko, żeby taki koncept wrócił. Ale, jak widać, państwo ma narzędzia do kreowania takiej polityki. Ceny i tak wzrosną z przyczyn niezależnych od tej dyrektywy, a wyższy CAPEX, czyli nakłady inwestycyjne, to niższy OPEX (koszty operacyjne) w przyszłości.

A sam obowiązek fotowoltaiki na dachach? To może być dobry pomysł, ale pod warunkiem, że równolegle będą rozwijane magazyny energii i systemy zarządzania nią na linii gospodarstwo domowe–zakład pracy–lokalni konsumenci. Liczę pod tym względem na inteligentną implementację na poziomie krajowym.

Jakie jeszcze ma pan rekomendacje dla rządu na dwuletni okres wdrażania przepisów?

By dobrze wykorzystywać stare i nowe źródła finansowania, przede wszystkim przychody ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2 i pieniądze z unijnych funduszy. Dalej rozwijać program „Czyste powietrze”. Już dziś wskaźniki, które osiąga, dają podstawy do optymizmu. Program rodził się w bólach, przechodził korekty, ale dziś – jak to powiedział minister Bolesta, co poczytuję sobie za sukces – to „złoto”. Widzimy rosnący udział w dotacjach inwestycji w termomodernizację. Konieczne pozostaje jeszcze uporządkowanie funkcjonowania prefinansowania, które jest warunkiem dostępu najuboższych gospodarstw do programu. Zawsze mówię otwarcie, że nierozwiązanie tej kwestii to moja największa porażka w roli rządowego pełnomocnika.

Wykształcił się proceder żerowania na najsłabszych. Jak relacjonowaliśmy w DGP, oszuści sprzedawali gospodarstwom ubogim energetycznie niskiej jakości, tanie – za to drogie w eksploatacji – pompy ciepła, inkasowali dotację i rozpływali się w powietrzu.

Takie błędy, jakie popełniło poprzednie kierownictwo MKiŚ, są kosztowne – również dlatego, że obniżają zaufanie do transformacji i kluczowych z jej punktu widzenia technologii. Pompy ciepła, które zwiększają rachunki gospodarstw domowych za energię, zamiast je zmniejszać, ugruntowują w wielu ludziach przekonanie, że rozwiązania o mniejszym śladzie klimatycznym czy środowiskowym to przywilej dla osób zamożnych, a zachęty do ich stosowania to droga do wpędzenia kolejnych grup w ubóstwo. To nośny przekaz dla dziesiątków materiałów prasowych.

A tak nie jest? Weźmy zakaz rejestracji nowych aut z silnikami spalinowymi. Patrząc na ceny elektryków, trudno się dziwić, że nie spotyka się on z entuzjazmem, nawet jeśli zostaną wprowadzone jakieś dopłaty do ich zakupu.

Ale czarne wizje mają to do siebie, że kompletnie nie uwzględniają postępu technologicznego, który już się dokonał i z całą pewnością będzie kontynuowany przez kolejne lata. Ani innych czynników zwiększających dostępność technologii, takich jak rozwój rynku używanych e-pojazdów czy recyklingu baterii. Albo stopniowej integracji elektromobilności jako jednego z buforów stabilizujących systemy energetyczne. Nawiasem mówiąc, przeciwnicy unijnych regulacji uporczywie pomijają też to, że nikt nie chce zakazywać handlu używanymi samochodami spalinowymi, a jedynie rejestracji nowych. I stąd potem demagogiczne hasła, że jak cię nie stać na kilkunastoletni samochód spalinowy, to musisz kupić nowy elektryk. Niemniej dla posiadaczy samochodów spalinowych koszty będą, bo przecież rząd PiS zgodził się w ramach KPO na opłatę od nich.

Katastroficzny opis unijnej polityki klimatyczno-energetycznej to wyolbrzymianie ryzyka czy już dezinformacja?

Ten język, który en bloc podważa sens całej transformacji, retoryka „zielonego szaleństwa”, straszenie likwidacją strategicznych sektorów gospodarki, jak przemysł czy rolnictwo, jest dezinformujący – co do tego nie mam wątpliwości. I z całą pewnością nie buduje odporności Europy na destabilizację z zewnątrz i różnego typu zagrożenia hybrydowe. Co nie oznacza z kolei, że realnego ryzyka wspomnianego na początku rozmowy nie ma. Po prostu najostrzejsi krytycy Zielonego Ładu nie mają na nie żadnych odpowiedzi, ba, kompletnie się do nich nie odnoszą. W ogóle najbardziej znamienne jest to, ile problemów w tej narracji kompletnie się przemilcza.

Na przykład?

Koszt polityk wspierających transformację jest wyolbrzymiany, często wręcz wykrzywiany. Tymczasem o codziennych wydatkach w ramach prowadzenia business as usual – setkach miliardów w subsydiach na węgiel, dziesiątkach na walkę ze skutkami zdrowotnymi smogu – w zasadzie się nie wspomina. Nie mówiąc już o cenie, jaką nasza gospodarka zapłaciłaby za jednostronną próbę odwrócenia się od regionalnych i globalnych trendów. Dzisiaj inwestorzy szukają zielonej energii i stawiają to jako warunek konieczny.

Politycy PiS twierdzą, że implementacja dyrektywy budynkowej będzie kosztowała obywateli UE 1,2 bln euro, a obciążenie polskiego gospodarstwa domowego sięgnie 30–300 tys. zł.

I to jest właśnie wyzwanie, o którym mówiłem. Tak naprawdę program „Czyste powietrze” jest jedyną tak dużą próbą zderzenia się z rzeczywistością Zielonego Ładu i wyzwaniami z nią związanymi. Tak, trzeba będzie ponieść koszty modernizacji. Tak, trzeba dostroić system wsparcia najuboższych. Tak, modernizacja to poprawa jakości życia. I tak, części domów nie opłaca się modernizować. Trzeba stawiać te problemy na szali, szukać rozwiązań.

Zgodnie z obowiązującą koncepcją adresatami osłon będą najprawdopodobniej precyzyjnie identyfikowane grupy wrażliwe. Większość będzie musiała dopłacić do transformacji z własnej kieszeni.

W scenariuszu alternatywnym też będą ponosić koszty. Poza tym doświadczenia z z programem „Czyste powietrze” pokazują, że wsparcie może płynąć do względnie szerokich grup. W zasadzie tylko wąskie grono osób najbardziej zamożnych nie ma dziś szans na jakiekolwiek dofinansowanie, ale za to mają ulgę termomodernizacyjną, która w ich wypadku obniża koszt inwestycji o 32 proc. Pewne koszty trzeba będzie ponieść i od tego się nie ucieknie. Ale po drugiej stronie mamy też szanse gospodarcze.

Jakie?

Jesteśmy jednym z największych w Europie producentów materiałów budowlanych. Teraz powinniśmy ten status ugruntować i podjąć walkę o rynki zbytu w zachodniej części kontynentu. Przecież taka fala modernizacji to wręcz zaproszenie dla naszych firm! Szkoda, że w praktyce przegapiliśmy moment, by odegrać znaczącą rolę w przemyśle technologicznym, przede wszystkim pomp ciepła. Oczywiście będą ich polscy producenci, ale centra technologiczne i kapitałowe będą gdzie indziej.

Typowe polskie gospodarstwo domowe, z dochodami w okolicy mediany zarobków, nie zostanie zostawione przez instytucje państwowe i europejskie na lodzie?

Absolutnie musi ono zostać objęte programem wsparcia. Choć pewnie nie mówimy o finansowaniu ze środków publicznych 100 proc. inwestycji, tylko, powiedzmy 30 proc., a w przypadku rodzin wielodzietnych – 60 proc.

Za trzy miesiące o tej porze ceny energii dla takiego gospodarstwa będą przynajmniej częściowo odmrożone.

Poczujemy – w pewnym stopniu niwelowane przez tarcze antykryzysowe – konsekwencje zmian na rynkach europejskim i globalnym. Taki koszt dotychczasowej polityki. A i tak będzie to tylko ułamek tego, co płacilibyśmy przy pełnej liberalizacji rynku. To powinno wzmocnić impuls do inwestycji i przekonanie, że transformacja jest szansą, by tych kosztów uniknąć…

Chyba że damy się przekonać, że to Zielony Ład jest ich źródłem. Tym bardziej że na horyzoncie już widać kolejne podwyżki cen, które przyniesie wdrożenie systemu ETS w sektorach budynków i transportu.

Sądzę jednak, że Polacy zdają sobie sprawę, że od transformacji w ramach Unii Europejskiej nie ma już odwrotu. W tę zmianę zbyt wiele już zainwestowaliśmy, więc możliwe są tylko pewne korekty. Albo polexit.

Do tej pory inwestycje odbywały się w głównej mierze na poziomie państw czy wielkich koncernów. Tym razem będziemy musieli sami stać się inwestorami na poziomie naszych gospodarstw.

Dopóki będziemy mieli świadomość, że to faktycznie jest inwestycja, projekt, który nam się zwróci, to nie musi być problemem. Kwestia mówienia o tych zmianach i komunikowania odbiorcom, tłumaczenia, jak to będzie wyglądało. Przerabiałem mówienie o smogu na Sądecczyźnie już przed dekadą, to nie był łatwy chleb, ale dziś ta świadomość jest bardzo wysoka.

Tylko czy inwestycje na pewno się zwrócą? Nie jest tak, że korzyści uzyskane dzięki termomodernizacji czy obniżeniu kosztów pozyskiwania energii zostaną zniwelowane przez jakieś nowe koszty, np. dopłaty do rozwoju infrastruktury sieciowej albo do elektrowni jądrowych?

Myślę, że obniżenie rachunków będzie jednak odczuwalne. To pierwsza sprawa. A po drugie, jestem przekonany, że ludzie rozumieją, że ochrona milionów ludzi przed realnymi kosztami funkcjonowania systemu energetycznego nie jest czymś, na czym można budować przyszłą gospodarczą pomyślność. Z czasem będzie narastać ryzyko implozji. Inwestycje w transformację to tak naprawdę jedyny sposób na jego obniżenie. Dzisiaj np. prosumenci ponoszą koszt odrzucania ich energii z fotowoltaiki przez sieć, a mamy ich tylu, że w skali makro to odczuwalny problem.

A co z górnictwem? Od lat mówiło się o potrzebie budowy strategii, zwłaszcza dla regionów związanych z węglem brunatnym.

W spółkach wydobywczych i energetyce panowało jakieś dziwne przekonanie o ich własnej niezatapialności. Wzmocnione jeszcze dodatkowo przez kryzys energetyczny. Jednocześnie w Bełchatowie i innych zagłębiach węgla brunatnego nie było polityków z naprawdę mocną pozycją i jednocześnie zainteresowanych gospodarką, którzy skutecznie walczyliby o interesy swoich społeczności. Zabrakło tam postaci na miarę Przemysława Gosiewskiego. Jestem przekonany, że gdyby – zamiast do okręgu świętokrzyskiego – trafił do piotrkowskiego, dziś ten region byłby zupełnie inny.

Jest nadzieja, że mimo wszystko przejdziemy transformację w miarę łagodnie i unikniemy większych niepokojów społecznych?

Rząd ma narzędzia, by w taki sposób ją poprowadzić. Problemem jest stan debaty, która powinna być dla rządzących źródłem sygnałów, gdzie są najważniejsze wyzwania, i koncepcji, jak sobie z nimi radzić. Dalej to kwestia politycznych decyzji – transformacja energetyczna w normalnych warunkach mogłaby być jednym z obszarów szerokiego politycznego konsensusu. W warunkach polaryzacji wyrodziła się ona tymczasem w kolejną arenę wojny kulturowej. Retoryczna wojna o Zielony Ład ma się nijak nie tylko do wyzwań, lecz nawet do rzeczywistych działań polityków poszczególnych stron.

W tym konflikcie najważniejszą bronią są uniki. Niezależnie od tego, kto jest u władzy, panuje wizja, w której sama idea transformacji jest dla nas czymś narzuconym z zewnątrz.

Mamy do czynienia ze skrajną hipokryzją. Faktycznie prezentowany jest obraz, zgodnie z którym jesteśmy do czegoś zmuszani. Zupełnie inaczej rzecz wygląda od strony praktyki instytucjonalnej: realizowaliśmy Zielony Ład i nadal będziemy to robić. Choć może się z tego nie cieszymy. Przecież to rząd PiS miał modernizować czy budować zero emisyjne szkoły i zapowiadał to grubo przed dyrektywą.

Są jakieś pozytywy?

„Czyste powietrze” to jedyny program poprzedniego rządu, którego kontynuacja została de facto zapisana wprost w umowie koalicyjnej. Wkrótce po objęciu władzy Donald Tusk zapowiedział też program termomodernizacji na wielką skalę. Więc mimo wszystko może konsensus jest jednak możliwy. ©Ⓟ

Mamy problemy z cenami mieszkań, z rosnącymi kosztami życia, ale nie ma to tak naprawdę zbyt wiele wspólnego z Zielonym Ładem