W byłej NRD wybrano opcję zerową. Uczelnie zamknięto, zwolniono wszystkich pracowników i ponownie przyjęto tylko niektórych z nich. Gospodarka we wschodnich landach pozostaje wciąż daleko w tyle za resztą Niemiec. Jednak w wyniku opcji zerowej niektóre uczelnie dawnej NRD awansowały do niemieckiej czołówki.
Szkolnictwo wyższe, podobnie jak sektor badań naukowych, wymagają w Polsce reform. W ostatnich latach przygotowano kilka projektów radykalnych zmian, jednak po naciskach środowiska akademickiego i poprawkach w parlamencie zamieniały się one w drobne korekty. Dalej utrwalają rzucające się w oczy patologie. Obecny rząd także zapowiada gruntowną reformę. Stworzył już trzy zespoły, które mają zaproponować zmiany. Ich członkowie dysponują wiedzą, żeby sprostać wyzwaniu. Rząd zdefiniował też cele, które – w imieniu podatników – stawia przed nauką i szkolnictwem wyższym.
Pozostało mnóstwo wątpliwości. Bo te same decyzje w zależności od poglądów mogą być uznane za selekcję najlepszych lub dyskryminację pozostałych. Nie tak dawno młody akademik publicznie pochwalił dotychczasowe zmiany; uznał, że dzięki nim poprawiła się sytuacja materialna naukowców. Czy jednak głównym celem reform ma być poprawa warunków pracy oraz dochodów pracowników naukowych, czy też mają one prowadzić do poprawy poziomu badań?
Od razu nasuwają się kolejne pytania. Czy priorytetem ma być zatrudnianie przez uczelnie najlepszych naukowców, czy też najważniejsza jest stabilność zatrudnienia? Czy uczelnie mają kształcić kadry dla gospodarki, kultury oraz administracji, czy też mają zapewnić gwarantowany w konstytucji dostęp do bezpłatnej edukacji wyższej? Czy fundusze na szkolnictwo wyższe i badania naukowe mają być traktowane jako inwestycja, ze wszystkimi konsekwencjami takich decyzji (jak np. zróżnicowanie wynagrodzeń i stawianie rektorom zadań do wykonania), czy też, jak to jest obecnie, budżet resortu nauki ma pozostać kwalifikowaną działalnością socjalną? Czy PAN ma zatrudniać tylko wybitne jednostki, czy, tak jak teraz, każdego, kto ma pasję badacza? Na jaki zakres autonomii i samorządności uczelni wyższych zgodzą się politycy? Czy zwiększy się liczba decyzji podejmowanych na szczeblu centralnym? Czy politycy zgodzą się, by silne uniwersytety wzięły na siebie odpowiedzialność za jakość kadr oraz kształcenia, czy też podejmie się próby wzmocnienia urzędów centralnych kontrolujących nadawanie stopni naukowych i procesy dydaktyczne?
Wiele obowiązujących regulacji nie jest jedynymi możliwymi rozwiązaniami. Dziś to rektor podejmuje decyzję o utworzeniu stanowiska profesora oraz o zatrudnieniu na tym stanowisku konkretnej osoby. Dawniej decydował o tym minister – nie tylko w Polsce za czasów komunistycznych, lecz także w RFN.
Jeszcze do niedawna uczelnia mogła na stanowisku profesora wizytującego zatrudnić specjalistę z zagranicy, teraz – jeśli chce to zrobić – musi uzyskać zgodę Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów Naukowych. W większości krajów nie ma przyznawanych centralnie grantów i stypendiów dla wybitnych studentów, doktorantów oraz młodych pracowników naukowych, a u nas centralnie wybiera się setkę najlepszych studentów, przyznaje im się wysokie stypendia i prawo ubiegania się o stopień doktora bez magisterium. W USA nie ma żadnych ustaw regulujących nadawanie stopnia doktora – na MIT, jednej z najlepszych politechnik na świecie, decyzję o tym podejmują promotor i jeden z jego kolegów. W Polsce przed wszczęciem przewodu doktorskiego trzeba opublikować artykuł „w recenzowanym czasopiśmie naukowym wymienionym w wykazie czasopism naukowych ogłaszanym przez ministra właściwego do spraw nauki”. Poza tym rozprawa doktorska jest recenzowana przez dwie osoby spoza uczelni.
Stworzenie dobrego systemu szkolnictwa wyższego nie jest prostą rzeczą. Bo nie wystarczy do tego opracowanie planu. Potrzebni są jeszcze ludzie, którzy zrozumieją sens reformy, którzy ją zaakceptują i którzy będą wprowadzać w życie w instytucjach centralnych, w rektoratach, na wydziałach.
W trakcie rozmów na temat sytuacji instytucji akademickich w Polsce nasuwa się angielskie określenie „corrupted”. Jego zakres jest szerszy od polskiego „skorumpowany” i nie oznacza wyłącznie wręczania i przyjmowania łapówek. To przeciwieństwo słowa „honest” – „uczciwy”.
Większość pracowników polskich uczelni jest, do pewnego stopnia, uczciwa. Piszę „do pewnego stopnia”, bo wiele działań akceptowanych w Polsce poza granicami naszego kraju jest uznawanych za nieetyczne. Wspomniałem już o obowiązku opublikowania artykułu przed wszczęciem przewodu doktorskiego. Taki artykuł służy do tego, by za jego pośrednictwem podzielić się z innymi uczonymi swoim odkryciem. Jeśli jednak doktorant nie ma się czym pochwalić, bo nic nie odkrył, może skorzystać z ofert wielu czasopism, które opublikują wszystko. Autor będzie miał przy tym gwarancję, że nie naje się wstydu – bo nikt tych periodyków nie czyta, więc nikt nie dowie się o jego dorobku. Problem dotyczy nie tylko publikacji przed doktoratem. Dorobek wielu naukowców, ich książki habilitacyjne i profesorskie to publikacje właśnie tego typu – niewnoszące do swoich dziedzin nic nowego. Oczywiście publikacje te bywają cytowane, gdyż wiele czasopism, wśród nich periodyki wydawane przez prestiżowe polskie instytucje, prosi o cytowanie artykułów, które już wcześniej się na ich łamach ukazały. Autorzy te prośby spełniają, bo przecież chodzi o wzajemne przysługi, które nikomu nie szkodzą.
Warunkiem uzyskania tytułu profesora (belwederskiego) jest wypromowanie dwóch doktorów. Niemal każdy uczelniany profesor chce dostać tytuł, a więc zaczyna się polowanie na doktorantów. Oczywiście są uczelniani profesorowie, do których garnie się zdolna młodzież, lecz są i tacy, których unika. I gdy się w końcu zdarzy, że słaby student zdecyduje się oddać swój los w ręce słabego profesora, to koledzy wykładowcy z wydziału przepchną takiego kandydata na doktora przez egzamin wstępny, następnie zabiorą stypendium doktorantowi wybitnego pedagoga (a po co mu jeszcze jeden?), a na koniec koledzy spoza wydziału napiszą pozytywne recenzje słabego doktoratu, bo trzeba pomóc koledze uzyskać tytuł.
Opisane wyżej postawy nie budzą sprzeciwu i nikogo nie dziwią. Mam kolegów, dobrych uczonych, którzy ich nie widzą lub już udają, że nie widzą. Czasem tylko młodzi uczeni, jeszcze niewciągnięci w sieć akademickich powiązań, narzekają po kątach. Trudno ocenić skalę patologii. Jednak z moich obserwacji wynika, że w dobrych uczelniach około połowy zespołu respektuje standardy rzetelności akademickiej przyjęte w krajach anglosaskich, a w słabych – niemal nikt. Na dodatek przywiązanie do uczciwości i honoru maleje wraz z rosnącą pozycją w świecie akademickim. Być może dlatego, że środowisko woli ludzi umiejących się dogadać.
Z podobną obojętnością przyjmuje się ustawione awanse, zatrudnianie dzieci wpływowych profesorów, przyznawanie grantów swoim, a nawet udział w przewodach habilitacyjnych. Po ostatniej reformie wszyscy członkowie komisji habilitacyjnej otrzymują za pracę naprawdę godne wynagrodzenie.
Przewodniczący dostaje 2156 zł brutto, członek komisji nieco ponad 1000 zł, a recenzent, który musi przeczytać rozprawę i ją ocenić, 2695 zł.
Członkowie Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów Naukowych (CK) to creme de la creme polskiej nauki, to naturalni kandydaci do realizacji reform, uczciwi i kompetentni, wybrani w sposób demokratyczny głosami profesorów belwederskich. Do ich obowiązków należy m.in. wyznaczanie czterech z siedmiu członków komisji habilitacyjnej. Ta władza daje możliwość decydowania o losach pracowników naukowych. Wybierając do komisji habilitacyjnej odpowiednie osoby, można zadbać o to, by słaby uczony dostał habilitację lub by całkiem dobrą habilitację utrącić.
Członkowie CK mogą też dorobić, wyznaczając siebie do wszystkich możliwych komisji habilitacyjnych. I tak w sekcji nauk ekonomicznych w niemal każdej komisji habilitacyjnej przewodniczącym był członek CK (rekordzista 21 razy), w typowej komisji było trzech, a czasem nawet czterech członków CK (rekordzista 60 razy na 107 przewodów). Jest to zgodne z literą prawa, ale nie z ideą jego twórców.
Ponad rok temu w „Polityce” ukazał się artykuł Piotra Pytlakowskiego „Naukowcy, którzy oszukiwali na grantach”, w którym na światło dzienne wyciągnięte zostały fakty podające w wątpliwość rzetelność pracy CK. W szczególności Pytlakowski zwrócił uwagę na nieprawidłowości przy awansie informatyka ze Szczecina, który jako książkę profesorską przedstawił rozprawę doktorską swojego ucznia. O ile wiem, nikt w CK tą sprawą się nie zainteresował. Ani sprawdzeniem, czy słuszne jest oskarżenie o plagiat postawione przez prof. Niederlińskiego w recenzji wniosku profesorskiego, a odrzucone na podstawie opinii przygotowanej przez samego kandydata. Ani sprawdzeniem, czy nie było innych podobnych przypadków. A wiele osób nie ma wątpliwości, że nie był to odosobniony przypadek.
Wspomniałem o CK, lecz wiele innych centralnych instytucji naukowych, które powinny być wzorem uczciwości i rzetelności, ma podobne problemy. W skandalu opisanym przez Pytlakowskiego istotną rolę odegrał jeden z instytutów PAN i kilku członków akademii. I nic. Przewodniczący Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego zaangażował się w budzący wątpliwości etyczne przewód doktorski prezesa BCC. I nic.
Podobne problemy pojawiają się także w innych miejscach na świecie. Kiedy jednak tam podejmuje się próby reform, to odpowiedzialność za ich wdrożenie bardzo często powierza się osobom z zewnątrz, ukształtowanym w innej kulturze. Tak było w 2000 r., gdy podjęto decyzję o reformach na politechnice w Lozannie – stanowisko rektora objął profesor sprowadzony z amerykańskiego Uniwersytetu Browna. Gdy zakładano odnoszący obecnie wielkie sukcesy Institute of Science and Technology Austria, zdecydowano, że na początku funkcje kierownicze mogą w nim sprawować tylko osoby spoza Austrii. Fundatorzy uczelni wprost mówili, że obawiają się swoich kolegów z kraju, bo „ich sposób myślenia nie daje szans na sukces”. W 2006 r. na politechnice w Zurychu (ETH) podjęto decyzję o wprowadzeniu tam amerykańskiego systemu zatrudniania opartego na tenure, polegającego na tym, że uczonych po doktoracie zatrudnia się na okres zamknięty lub na tenure track – stanowiskach, które po sześciu latach mogą być przekształcone w stałą profesurę. Selekcja na stanowiska tenure track jest niezwykle ostra, a dodatkowo weryfikacja po sześciu latach ma potwierdzić, że mamy do czynienia z badaczem światowej klasy. Kilka tygodni temu Markus Püschel, dziekan Wydziału Informatyki na ETH, ściągnięty z Carnegie-Mellon University, powiedział mi, że w ciągu kilku lat zatrudnił 12 profesorów z USA, bo Europejczycy nie rozumieją systemu tenure i nie umieliby go wprowadzić.
Po 1989 r. w wielu krajach postkomunistycznych przeprowadzono reformy szkolnictwa wyższego i nauki. W Polsce władzę na uczelniach oddano w ręce uczonych, wierząc, że to zapewni rozkwit uniwersytetów wyrwanych z łap komunistycznych urzędników. A na przykład w byłej NRD wybrano opcję zerową. Uczelnie zamknięto, zwolniono wszystkich pracowników i ponownie przyjęto tylko niektórych z nich. Gospodarka we wschodnich landach pozostaje wciąż daleko w tyle za resztą Niemiec. Jednak w wyniku opcji zerowej niektóre uczelnie dawnej NRD awansowały do niemieckiej czołówki. W rankingu szanghajskim mamy obecnie dwie polskie uczelnie, obie w piątej setce. W tym samym rankingu jest sześć uczelni z byłej NRD, dwie w drugiej setce, dwie w czwartej i dwie w piątej.