Niemal 240 km świetnie przygotowanych tras zjazdowych, 44 szybkie wyciągi i kolejki linowe, ponad tysiąc instalacji do sztucznego naśnieżania. Wygodne pensjonaty, przytulne restauracje. No i piękne instruktorki. Witajcie w autriackim Ischgl, zimowej stolicy Europy.

Jest kilka powodów, dla których do tyrolskiego kompleksu dla narciarskich freeków warto pojechać. Część wymieniłem wyżej. Ale jest też jeden, dla którego przyjeżdżać tu nie warto. Jakie? Jeśli raz tu poszusujemy setki stoków, w tym wszystkie polskie będą smakować nam już znacznie gorzej. Warto zdawać sobie sprawę z tego ryzyka, gdy będziemy, szczególnie po raz pierwszy, na żywo podziwiać oszałamiające piękno ośnieżonych alpejskich szczytów.

To co przyciąga tu co roku dziesiątki tysięcy narciarzy z całej Europy to przede wszystkim nieograniczona radość z jazdy po trasach o niezwykle urozmaiconym stopniu trudności (najwięcej jest czerwonych) oraz pewność zalegania śniegu od listopada aż do ostatnich dni kwietnia. Co więcej, jeśli zdecydujemy się przyjechać do Tyrolu w okresie zaraz po otwarciu sezonu, czyli między 15 a 20 grudnia jest szansa, że na wielu trasach będziemy… sami. Dzięki temu jeżdżąc po południu w dziesiątkach miejsc natkniemy się na idealnie wyratrakowane, dziewicze ścieżki, które narty uwielbiają. Mnie taka przyjemność spotkała 17 grudnia na oblanych słońcem stokach pobliskiego Galtur.

To co może zrobić wrażenie na amatorach nie obeznanych jeszcze w alpejskich standardach to m.in. powietrzne skrzyżowania (nie w sensie dosłownym) wyciągów, których w Ischgl jest zatrzęsienie. W niektórych chwilach mamy wrażenie, że wyciągów jest tak dużo, że tworzą swoistą podniebną pajęczynę. Wszystkie sprawne i szybkie, wiele z podgrzewanymi siedzeniami. Dojedziemy nimi w niemal każdy zakątek potężnego, liczącego 515 hektarów kompleksu stoków. Ale z drugiej strony przesadnie się nie wysilajmy. Do Ischgl trzeba by przyjechać na miesiąc a nie kilka dni zimowej laby, aby zjechać choć raz wszystkimi trasami. W czasie krótkiego pobytu to po prostu niewykonalne.

Trzeba pamiętać, że Alpy sprzyjają dobrym narciarzom. Z mojego subiektywnego oglądu wynika, że w porównaniu z trudnością tras w Polsce te austriackie są trochę bardziej wymagające. Stopień pochylenia niebieskich w Austrii odpowiada w wielu wypadkom czerwonym w Polsce. A czerwone w Austrii, nie wspominając o czarnych bywają tak strome, że średniozaawansowany narciarz powinien się ich wystrzegać ponieważ nie będzie w stanie wykonywać sprawnie wszystkich skrętów, co może przysporzyć mu nie lada problemów. Aby tego uniknąć powinien trzymać się jedynie szlaków niebieskich, których i tak ma kilkadziesiąt. Dodatkowych atrakcji dostarcza przekroczenie granicy ze Szwajcarią i zjazd do Samnaun, gdzie z kolei z imponującego tarasu można podziwiać fragmenty szwajcarskich Alp. Wtedy chce się zatrzymać czas, zapomnieć o wszystkim i patrzeć. Tylko i aż.

Skipass jednodniowy w Ischgl kosztuje około 40 euro, ale na 14 dni można go kupić za około 400 euro (im dłużej zostajemy, tym opłata dzienna jest niższa; dokładne ceny znajdziemy na stronie ww.ischgl.com/pl). Mowa oczywiście o karnetach standardowych. Seniorskie i dziecięce są tańsze.

Oczywiście zimowy pobyt w Tyrolu jest droższy niż pobyt w Tatrach. Na tydzień na nartach w Austrii musimy wydać około 4 tys. zł (dla dwóch osób). Tydzień w Tatrach kosztuje połowę mniej. Wrażenia, standard wyciągów i jakość tras są jednak pod żadnym względem nieporównywalne. A na zakończenie sezonu w tym roku w Ischgl – dopiero 3 maja - wystąpi Robbie Williams. Jego ostatniej płyty całkiem dobrze się słucha.