Dawid ruszył na Goliata uzbrojony w pięć kamieni i powalił olbrzyma już pierwszym strzałem z procy. Układ sił między wydawcami a big techami jest podobny jak w biblijnej Księdze Samuela. Tylko że współczesny Dawid działa w zwolnionym tempie. W większości krajów świata wciąż pasie owce i nie wyruszył nawet na pole walki. A w państwach bardziej zaawansowanych mozoli się ze zbieraniemamunicji.
Dawid ruszył na Goliata uzbrojony w pięć kamieni i powalił olbrzyma już pierwszym strzałem z procy. Układ sił między wydawcami a big techami jest podobny jak w biblijnej Księdze Samuela. Tylko że współczesny Dawid działa w zwolnionym tempie. W większości krajów świata wciąż pasie owce i nie wyruszył nawet na pole walki. A w państwach bardziej zaawansowanych mozoli się ze zbieraniemamunicji.
Sprawa wydaje się prosta, bo chodzi o rzecz oczywistą: o wynagrodzenie dla wydawców za tworzone przez nich treści, które trafiają na platformy cyfrowe – przede wszystkim do Google’a i Facebooka – generując im ruch, dzięki któremu ci globalni giganci zarabiają miliardy na reklamach.
Skoro treści są efektem pracy redakcji, to należy im się za nie zapłata. Wydawcy od lat przekonują się jednak, że podstawowe zasady analogowego świata bywają trudne do wyegzekwowania w tym cyfrowym. Platformy unikają płacenia wydawcom, twierdząc, że przez wyświetlanie ich newsów zwiększają ruch na stronach internetowych gazet.
Stąd walka o przepisy regulujące tę kwestię i dające wydawcom prasowym atuty w negocjacjach z nieporównanie silniejszymi big techami. Niedawno wprowadzenie odpowiedniej ustawy zapowiedział premier Kanady Justin Trudeau. Jak informuje serwis Pressgazette.co.uk, regulacje mają się pojawić w ciągu dwóch miesięcy i wejść w życie ok. III kw. 2022 r. Kanada chce załatwić sprawę podobnie, jak zrobiła to już w tym roku Australia: ustanawiając zbiorowe uprawnienia negocjacyjne dla wydawców i obowiązkowy arbitraż, jeśli giganci nie będą w stanie uzgodnić warunków płacenia za treści podobroci.
Wydawcy spodziewają się z tego tytułu 100–150 mln dol. kanadyjskich rocznie. W oparciu o dane z rynku australijskiego szacują, że w ten sposób Google pokryje do 20 proc. kosztów utrzymania newsroomów, a Facebook – 10 proc. To dobra wiadomość dla wydawców, ale nie bez łyżki dziegciu. Wynagrodzenia redakcje nie zobaczą bowiem szybko, szczególnie te mniejsze. Wskazują na to doświadczenia państw pionierów w tej dziedzinie. Dobijanie się o umowy z big techami ciągnie się nawet przez kilkanaściemiesięcy.
W Australii przepisy stanowiące, że jeśli Facebook i Google nie podpiszą umów na zapłatę za treści, to zostaną do tego zmuszone w drodze arbitrażu, w lutym br. doprowadziły do wyłączenia serwisu społecznościowego firmy Marka Zuckerberga dla wydawców. Potem gigant odpuścił i w pół roku dogadał się z wydawcami. Tyle że nie objął umowami mniejszych ani telewizji SBS – odmówił przystąpienia do negocjacji. Mniejsi gracze czekają teraz, aż w przyszłym roku dojdzie do rewizji nowychprzepisów.
Znacznie wolniej rzecz idzie w Unii Europejskiej. Tu rolę procy na cyfrowego Goliata pełni dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2019/790 w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Państwa członkowskie powinny ją implementować do 7 czerwca br. Spóźniły się z tym 23 z 27 krajów.
Dlaczego? Wiele z nich uległo nagonce pod hasłem „ACTA 2”, szczególnie silnej w 2019 r. Unijną dyrektywę atakowano wtedy za rzekome ograniczanie wolności w sieci i twierdzono, że odbierze internautom prawo udostępniania linków czy memów („podatek od linków”). Kontrowersje wzbudziły też zasady odpowiedzialności platform internetowych za materiały umieszczane przez użytkowników (art. 17 dyrektywy). Wcześniej obowiązywała metoda „notice and takedown” – według niej serwisy usuwają bezprawnie udostępnione treści po otrzymaniu zgłoszenia o naruszeniu praw autorskich. Dyrektywa nakłada zaś obowiązek zapobiegania takim naruszeniom bez czekania namonit.
Tego artykułu nie implementowała np. Francja, której nie przeszkodziło to jednak zostać pierwszym państwem Unii wprowadzającym art. 15 – działający na korzyść wydawców. Korzyści nie były jednak natychmiastowe. Google porozumiał się z nimi dopiero w styczniu tego roku ‒ czyli ponad rok po wprowadzeniu przepisów o płaceniu za udostępniane w sieci treści. Porozumienie objęło 121 członków Alliance de la Presse d’Information Générale (APIG – stowarzyszenia wydawców prasy informacyjnej). W ciągu trzech lat francuskie gazety dostaną od amerykańskiego koncernu w sumie 76 mln dol. ‒ złożą się na to roczne opłaty 22 mln dol. z tytułu umów licencyjnych i jednorazowa wypłata 10 mln dol. w zamian za zobowiązanie wydawców do niewnoszenia pozwów z tytułu prawautorskich.
Jeszcze dłużej – bo półtora roku – właściciel największej wyszukiwarki negocjował z AFP. A Facebook umowę licencyjną z APIG podpisał dopiero w końcu października. Długo – ale przynajmniejskutecznie.
Natomiast w Polsce Goliat może spać spokojnie. Wydawcy dopiero zbierają kamienie do procy, której resort kultury nawet jeszcze nie zrobił.
Warszawa w 2019 r. głosowała przeciwko dyrektywie, a potem zaskarżyła ją do Trybunału Sprawiedliwości UE, posługując się argumentem o zagrożeniu dla wolności wypowiedzi. Teraz resort kultury czeka ponoć na zielone światło rządu, by rozpocząć konsultacje projektu ustawy. Oficjalnie nic w tej sprawie nie wiadomo poza tym, że w wykazie prac rządu planowany termin przyjęcia projektu to – kończący się IVkw.
Polskim wydawcom pozostaje na pocieszenie wczorajsza decyzja ministrów finansów państw członkowskich (ECOFIN) otwierająca możliwość stosowania obniżonych stawek VAT na wybrane towary – na liście są usługi cyfrowe.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama