Piractwo nie jest złe. Ci, którzy ściągają filmy i muzykę, więcej kupują. Po cichu przyznaje to nawet branża rozrywkowa. Zwariowała czy cynicznie udaje?
Anegdota głosi, że na jednym ze spotkań Billa Gatesa z warszawskimi studentami został on zapytany o zdanie na temat osób, które korzystają z nielegalnego oprogramowania. Całe audytorium było przekonane, że ówczesny szef Microsoftu potępi piractwo – zwłaszcza że Windows jest jednym z najczęściej nielegalnie używanych programów. Gates niespodziewanie odpowiedział, że o ile są to kopie programów MS, nie ma nic przeciwko temu. Ważne dla niego jest tylko to, by Okienka były używane.
Takie podejście do łamania praw autorskich wciąż jest nie do przyjęcia dla większości producentów i twórców. Okazuje się jednak, że z czysto ekonomicznego punktu widzenia odpowiedź Gatesa jest w pełni racjonalna. Jeżeli bowiem ktoś pozna, przyzwyczai się i uzna za wartościowy dany program czy polubi piosenkę, wówczas szansa na to, że w przyszłości kupi legalną wersję oprogramowania czy płyty, jest spora. Trudno w to uwierzyć? A jednak udowadniają to już nie tylko kolejne badania, lecz także coraz powszechniejsza praktyka bratania się wydawców z piratami.
Wielu z nich stwierdza bowiem, że walka z piractwem w sieci metodami obecnie proponowanymi przynosi więcej strat niż korzyści. Bo ile by wysiłku włożyć w namierzanie łamiących prawa autorskie, ile by osób doprowadzić za to na sale sądowe i ile by serwisów zamknąć za udostępnianie linków do nielegalnych oprogramowania, filmów, muzyki, gier czy książek, to skala tego, co jedni nazywają „piractwem”, a inni „dzieleniem się twórczością”, wciąż rośnie.
A jak mawiają Anglicy: jeśli kogoś nie można pokonać, należy się do niego przyłączyć. Nic zatem dziwnego, że coraz więcej producentów, wydawców i artystów porzuca próby ścigania łamiących prawa autorskie, starając się piratów po dobroci zachęcić do legalnych zakupów, a nawet ogłasza, że tak naprawdę nie robią oni nic złego.
Nie tylko Coelho
Jako pierwsi ten przewrót zaczęli sami artyści. Zespół Radiohead płytę „In Rainbows” już w 2007 r. opublikował w sieci z prośbą, by każdy, kto ów album pobiera, wpłacił na konto twórców tyle, ile uważa za słuszne. Całość zysków miała trafić do kieszeni muzyków, a nie na konto wytwórni fonograficznej.
Zapewne wielu internautów nie przelało ani grosza. A jednak i tak „In Rainbows” odniosło niesamowity sukces: album sprzedał się w 3 mln egzemplarzy, a wersje kolekcjonerskie (w cenie 80 dol.) w liczbie 100 tys. Na koncerty z trasy promujących tę płytę sprzedano blisko 1,2 mln biletów. Radiohead więcej zarobił na plikach pobranych z internetu niż na całym wcześniejszym albumie we wszystkich jego edycjach, a płyta w wydaniu pudełkowym trafiła na pierwsze miejsca amerykańskich i brytyjskich list przebojów.
W ślady Radiohead poszedł w 2008 r. Trent Reznor, lider zespołu Nine Inch Nails. Tuż przed oficjalną premierą „Ghost I – IV” uwolnił ją i wrzucił do sieci za darmo. Oprócz podstawowej wersji albumu wydano także kilka płatnych wersji, które różniły się od siebie liczbą zamieszczonych dodatków. To na nich zespół chciał zarobić. Co zaskakujące, organizacja RIAA, czyli przedstawiciel amerykańskich wytwórni muzycznych, uznała działalność NIN za wykroczenie i nakazała właścicielom stron hostujących wykasować rozpowszechniane w ten sposób utwory.
W tym roku podobnie jak Trent Reznor postąpił Paulo Coelho. Ogłosił: „Ściągajcie moje książki za darmo i jeśli się Wam podobają, kupcie wersję drukowaną. Pokażmy w ten sposób branży, że chciwość prowadzi donikąd”. Podpisał się jako „Pirat Coelho”, a jego twarz pojawiła się na stronie głównej portalu The Pirate Bay, jednego z największych w sieci katalogów z linkami do m.in. nielegalnych filmów, gier czy płyt. W ten sposób brazylijski pisarz protestował przeciw aktom prawnym, takim jak SOPA, PIPA czy ACTA.
Do batalii o oddemonizowanie piractwa przyłączają się nawet wydawcy. Mikael Hed, dyrektor firmy Rovio, która stworzyła grę „Angry Birds”, stwierdził kilka tygodni temu, że piractwo nie jest wcale takie złe i może przynosić firmom zyski. – Od przemysłu muzycznego nauczyliśmy się, by przestać traktować konsumentów jak użytkowników, a odnosić się do nich jak do fanów. I to robimy. Mówimy o tym, ilu fanów mamy. Jeśli ich stracimy, to już po nas, jeśli zwiększymy ich liczbę, to firma rozkwitnie – tłumaczył Hed.
12 piosenek = 0,44 płyty
– Można uparcie boksować się z osobami, które używają nielegalnego oprogramowania. Ale trzeba sobie zadać podstawowe pytanie: jaki jest z tego zysk dla producenta i twórcy? – mówi DGP Mariusz Sosnowski ze Stowarzyszenia Polski Rynek Oprogramowania. – Mamy to nawet obliczone. Średnia kara zasądzana przez polski wymiar sprawiedliwości za korzystanie z nielegalnych programów w ubiegłym roku wyniosła niecałe 2 tys. zł. W porównaniu z wartością tego oprogramowania, które czasami idzie w setki tysięcy złotych, to zaledwie kropla. A więc jasno widzimy, że trzeba do problemu podejść inaczej, by pomóc producentom zniwelować straty – tłumaczy.
Jak? Zamiast ścigać pojedynczych użytkowników i zaostrzać prawo w duchu ACTA, jego organizacja stawia na edukację (przeprowadza szkolenia już w gimnazjach: o tym czym są prawa autorskie, jak odróżnić oprogramowanie legalne od nielegalnego) i prewencję (uparcie przypomina firmom o konieczności legalizacji programów internetowych). – To działania, których efektów nie widać od razu, ale mogą przynieść w przyszłości większe zyski niż odszkodowania zasądzane wyrokami – dodaje Sosnowski. I takie właśnie ekonomiczne rachunki leżą u podłoża zmiany podejścia do ścigania piractwa.
Jeden z pierwszych takich bilansów został sporządzony w 2007 r. Badanie przeprowadzili naukowcy z Uniwersytetu Londyńskiego. Objęło ono blisko 2 tys. losowo wybranych osób. Okazało się, że ci, którzy często korzystają z programów do wymiany muzyki, częściej niż cała reszta kupują również legalną muzykę. Badacze wyliczyli nawet średni stosunek tej zależności. Na każde 12 ściągniętych piosenek danego artysty przypadał roczny wzrost sprzedaży jego utworów o 0,44 płyty CD.
Wnioski z tych ustaleń zaczęły potwierdzać kolejne raporty. W 2011 r. na zamówienie tajemniczego niemieckiego wydawcy (gdy okazało się, że wyniki są nie po jego myśli, zleceniodawca nie chciał się ujawnić) przeprowadziła takie badania GfK Group. Tym razem sprawdzano wpływ piractwa na branżę filmową. I ponownie wnioski były zaskakujące: okazało się, że użytkownicy, którzy sporo ściągają, równie dużo kupują i oglądają legalnie. Co więcej, użytkownicy serwisów P2P (peer to peer) z filmami nabywają treści legalnie znacznie częściej niż ci, którzy nie oglądają pirackich kopii. Piraci częściej niż reszta widzów chodzą też do kina.
Ten rok przyniósł kolejne dwa badania tego zjawiska. Wspólny raport na temat piractwa przygotował wydział ekonomii w Wellesley College oraz Uniwersytet Minnesota ze Stanów Zjednoczonych. Amerykańska branża filmowa, jak wynika z opracowania, nic nie traci na piractwie, odwrotnie – piractwo stymuluje zainteresowanie kinematografią. Amerykański film, który nie został udostępniony w wersji nielegalnej przed jego premierami poza USA, daje zyski niższe o 7 proc. niż ten, którego pirackie kopie trafiły do sieci.
Z raportu „Obiegi kultury. Społeczna cyrkulacja treści w formatach cyfrowych” płyną jeszcze ciekawsze wnioski. Jego autorzy, Mirosław Filiciak, Justyna Hofmokl i Alek Tarkowski, prezentując wyniki badań dotyczących nieformalnego obiegu treści kultury w Polsce, od razu zastrzegają, że nie piszą o „piratach” tylko o „ludziach uczestniczących w praktykach nieformalnej wymiany treści”. Nie chcą używać terminu „piraci”, bo różnice między obiegiem legalnym i nielegalnym często są tak rozmyte, że zupełnie nieczytelne dla internautów. I również dlatego z nielegalnych treści korzysta tak wielu konsumentów kultury w naszym kraju. Bo gdy zaledwie 13 proc. Polaków kupiło w ubiegłym roku film, książkę lub płytę z muzyką, to już co trzeci uczestniczył w nieformalnym cyfrowym obiegu treści w internecie. Najciekawsze jest jednak to, że osoby, które najczęściej pobierają pliki z internetu, stanowią także największy odsetek kupujących oryginalne płyty (ponad 50 proc.), książki (32 proc.) czy filmy (31 proc.).
Po dobroci
Także i na polski rynek dotarła nowa metoda na piratów. Z Maciejem Iwińskim, współzałożycielem studia tworzącego gry komputerowe CD Projekt RED, o jego „Wiedźminie 2” i nielegalnie ściągających go milionach graczy rozmawialiśmy kilka dni przed wybuchem awantury o ACTA.
Grę, którą legalnie sprzedano w 1,5 mln kopii, niemal trzy razy tyle pobrano z sieci nielegalnie. Producent zatrudnił specjalną firmę prawniczą, która po namierzeniu piratów kontaktowała się z nimi, sugerowała ugodę i karę w wysokości 750 euro zamiast rozprawy sądowej. Ale o szczegółach poszukiwania sprawców Iwiński nie chciał mówić, bo zaledwie po kilku tygodniach trwania akcji CD Project RED zdecydował się z niej wycofać. Środowisko graczy dało firmie wyraźnie do zrozumienia, co sądzą o takiej metodzie walki. Fora i serwisy społecznościowe zapełniły się bardzo niepochlebnymi komentarzami. Nic dziwnego, że wydawca szybko przeprowadził bilans zysków i strat. Okazało się, że wizerunek i dobre imię wśród graczy liczą się bardziej. – Ten proceder nadal uważamy za poważny problem, ale nie chcemy zrażać do naszych produkcji środowiska graczy. Są oni niezwykle wrażliwi na takie działania i odbierają je bardzo emocjonalnie, co w efekcie może obrócić się przeciwko samej grze. Zamiast więc wyszukiwać piratów, wolimy skoncentrować się na nakłanianiu do kupowania legalnej wersji – tłumaczył Iwiński.
W otwartym liście skierowanym do graczy Iwiński przeprosił za działania kancelarii i zapowiedział ich zaprzestanie. „Usłyszeliśmy Wasze obawy, wysłuchaliśmy Waszych głosów, teraz na nie odpowiadamy. Musicie jednak nam pomóc i wykonać swój krok: nie bądźcie obojętni na piractwo. Jeśli widzicie, że Wasz znajomy korzysta z nielegalnej gry, powiedzcie mu, że podkopuje tym samym możliwość odniesienia sukcesu przez producenta, który stworzył ten tytuł, a on czerpie z niego dobrą zabawę. O ile nie będziecie wspierać producentów tworzących gry, w które gracie, o ile nie będziecie płacić za te gry, my nie będziemy w stanie tworzyć kolejnych doskonałych dzieł z myślą o Was” – apelował.
W takim właśnie duchu na początku tego tygodnia do sprawy zabrało się też wydawnictwo Nasza Księgarnia, które pozwala za darmo pobierać e-book Jakuba Żulczyka „Zmorojewo”. – Pewnie, że wydawane przez nas książki lądują w nielegalnych kopiach w przeróżnych serwisach. I oczywiste, że boli nas, jak ktoś robi biznes naszym kosztem i naszych autorów. Ale równocześnie doskonale wiemy, że choćbyśmy znaleźli wszystkich udostępniających te publikacje i doprowadzili do ich ukarania, nie oznacza to, że nasze książki zaczną się lepiej sprzedawać – tłumaczy w rozmowie z nami Dariusz Sędek, dyrektor ds. wydawniczych i promocji w Naszej Księgarni. – Udostępniając powieść Kuby Żulczyka, chcemy pokazać, że wydawcy nie myślą wyłącznie o zysku i że ograniczają użytkownikom dostępu do dzieł. Wprost przeciwnie, my jesteśmy tutaj dla naszych czytelników. Ale równolegle chcemy też zachęcić do tego, by – gdy komuś spodoba się dany autor albo cykl – poszedł do księgarni, czy zalogował się do sklepu internetowego i kupił następne książki. Jeżeli chcemy, by autorzy pisali, a ich dzieła były wydawane, twórcy muszą zarabiać. A żeby zarabiać, książki muszą być legalnie sprzedawane – dodaje Sędek.
Miejmy nadzieję, że wiara wydawców i twórców w dobrą wolę „ludzi uczestniczących w praktykach nieformalnej wymiany treści” sprawdzi się. Bo rzeczywiście bez wydawanych przez nich pieniędzy nowej twórczości nie będzie.