Jedna z największych firm technologicznych na świecie ma coraz więcej problemów z prawem. Procesy wobec niej toczą się równolegle w wielu zakątkach świata. Najbardziej dotkliwe dla Alphabetu nie są jednak potencjalne kary finansowe, ale brudy, które przy okazji wychodzą na światło dzienne.

"Nie ma spójnego i prostego dostępu do kontroli prywatności we wszystkich aplikacjach w Chrome lub Androidzie”. „System reklamowy tak naprawdę nie daje użytkownikom wyboru”, „Są ukryte funkcje, o których ludzie nie wiedzą” – autorami tych zdań są pracownicy spółki Alphabet, właściciela m.in. Google'a i YouTube'a, . Ponad 30 cytatów pochodzących z wewnętrznych wywiadów przeprowadzonych przez Biuro Ochrony Prywatności i Danych Google (PDPO) w 2020 r. ujawniła Susan van Keulen, sędzia federalna z Kalifornii prowadząca jedną ze spraw spółki. Za karę. Jak relacjonuje prawniczy serwis mLex, sędzia uznała, że spółka zataja materiał dowodowy w procesie dotyczącym naruszeń prywatności przez przeglądarkę Chrome. Postanowiła więc pokazać szerzej to, co firma Google chciałaby ukryć.
Jedna z największych firm technologicznych na świecie ma zresztą coraz więcej problemów z prawem, procesy wobec niej toczą się równolegle w wielu zakątkach świata. Najbardziej dotkliwe dla Alphabetu nie są jednak potencjalne kary finansowe, ale brudy, które przy okazji wychodzą na światło dzienne.

Wydaje się, że w Google wciąż wierzymy w miraż, że użytkownicy się na to zgodzili

Problemy z trybem incognito

Incognito, czyli nieujawniający tożsamości – taki miał być tryb prywatny w przeglądarce internetowej Chrome. Nie bez kozery nazwano go właśnie tym słowem. Dzięki włączeniu tej opcji użytkownicy mogli odważniej sięgać po interesujące ich treści, nie ujawniając nikomu, że np. szukają terapii na raka, oglądają pornografię, kupują prezenty niespodzianki. Okazuje się, że tryb incognito jest blamażem. I owszem, może nie pozwoli dzieciom odkryć, co znajdą pod choinką, ale za to spółka, która dostarcza nam przeglądarkę, będzie wiedziała to jako pierwsza.
„Musimy przestać nazywać to «incognito» i używać ikony szpiega” – żartował sobie pracujący w Google inżynier po tym, jak wewnętrzny audyt ujawnił brak zabezpieczeń w przeglądarce. Ten i inne e-maile, jakie pracownicy koncernu wysyłali w 2018 r., wyszły na jaw w październiku, i zostały opisane przez dziennikarkę Bloomberga specjalizującą się w relacjonowaniu procesów przeciwko big techom. Malathi Nayak opisała m.in., jak szefowa marketingu Google’a Lorraine Twohill przekonuje dyrektora generalnego firmy Sundara Pichaia, że należałoby poważnie potraktować tryb incognito. „Jesteśmy ograniczeni w jego promocji, ponieważ nie jest on naprawdę prywatny” – twierdziła.
Wymiana zdań stała się ważnym argumentem dla zgłaszających pozew zbiorowy przeciwko Google’owi. Użytkownicy jego produktów czują się przez firmę oszukani. Może być ich nawet kilkadziesiąt milionów, a każdy mógłby domagać się rekompensaty od 100 do 1 tys. dol. za każde naruszenie prywatności związane z użyciem trybu incognito. To oznaczałoby, że łączna suma odszkodowania mogłaby sięgnąć 5 mld dol. O tym, czy sprawa w takim kształcie trafi na wokandę, zdecyduje niebawem sędzia Yvonne Gonzalez Rogers z sądu okręgowego w Oakland w stanie Kalifornia.
– Google twierdzi, że daje użytkownikom kontrolę i szanuje ich wybór, ale w rzeczywistości, niezależnie od wybranych przez nich ustawień, big tech nadal zarabia, zbierając informacje o lokalizacji i inne dane osobowe, które użytkownicy chcą zachować dla siebie – uważa prokurator generalny Teksasu, Ken Paxton. O jego walce z gigantem jeszcze tu przypomnimy.

Jeśli to ludzie by decydowali, nie zgodziliby się na to. Ale to nie oni decydują

Inne problemy giganta

Pozew, który brzmi jak teoria spiskowa, trafił w listopadzie do sądu w Massachusetts. Organizacja New Civil Liberties Alliance zarzuca spółce Alphabet, że do spółki z Departamentem Zdrowia Publicznego instalowała oprogramowanie szpiegowskie służące do śledzenia kontaktów. Aplikacja miała pomagać w walce z COVID-19 poprzez rejestrowanie, z jakimi użytkownikami spotykał się właściciel telefonu. Nie ona sama wzbudza jednak kontrowersje – podobne przygotowało wiele stanów USA – lecz sposób, w jaki miała się odbywać jej popularyzacja. Miała zostać sekretnie zainstalowana na milionie urządzeń z systemem Android. Zgodnie z opisem w pozwie miała być niewidoczna na głównym ekranie telefonu, a odkryć ją można było dopiero po tym, jak użytkownik wszedł w menu ustawień, a następnie kliknął „pokaż wszystkie aplikacje”. Władze stanowe nie odniosły się jeszcze do zarzutów.
Najbardziej dotkliwe dla Alphabetu są nie potencjalne kary finansowe, lecz brudy, które przy okazji wychodzą na światło dzienne
Największą z ostatnio zakończonych spraw wytoczyło internetowemu koncernowi 40 z 50 stanów USA pod wodzą Oregonu i Nebraski. Zarzuty były poważne: koncern miał nielegalnie śledzić lokalizację internautów. Dochodzenia prokuratorskie przeciwko właścicielowi największej wyszukiwarki internetowej wszczęto w roku 2018. Ustalono, że Google rejestrował dane o lokalizacji, nawet jeśli użytkownicy nie zaznaczyli tej opcji, i wprowadzał ich w błąd od co najmniej 2014 r.
Zgodnie z zawartą niedawno ugodą Google zapłaci za te praktyki 391,5 mln dol. – Kiedy konsumenci podejmą decyzję o nieudostępnianiu danych o lokalizacji na swoich urządzeniach, powinni mieć pewność, że firma nie będzie już śledzić każdego ich ruchu – oświadczył po jej zawarciu prokurator generalny stanu Iowa Tom Miller.
Cytowany przez Agencję Reutera rzecznik internetowego giganta José Castañeda, podkreślał, że dochodzenie było oparte na starych zasadach serwisu w dziedzinie prywatności, a te zmieniły się lata temu. Na firmowym blogu Google’a po zawartej w połowie listopada ugodzie zapowiedziano wprowadzenie w najbliższych miesiącach kolejnej aktualizacji, która ma zapewnić użytkownikom „jeszcze większą kontrolę i przejrzystość”. Zmiany obejmują ułatwienie usuwania danych o lokalizacji – ma się m.in. pojawić opcja automatycznego usuwania określonych informacji po pewnym czasie.
Spośród stanów, które nie brały udziału we wspólnym dochodzeniu, pomyślne dla siebie rozstrzygnięcie w podobnej sprawie uzyskała w październiku Arizona, co będzie kosztowało Google 85 mln dol. Z kolei Indiana, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii i Teksas za oszukańcze praktyki śledzenia lokalizacji użytkowników pozwały big tech w styczniu.

Mamy luki między tym, co obiecaliśmy ludziom, a tym, jak działa nasz system

Prokurator generalny Teksasu Ken Paxton jest na Alphabet szczególnie cięty. Ostatnio (w październiku) pozwał ten big tech za złamanie stanowego prawa dotyczącego danych biometrycznych. Uważa mianowicie, że koncern z Mountain View „przechwycił i wykorzystał” dane – w tym próbki głosu i zapisy rysów twarzy – milionów Teksańczyków bez odpowiedniego uzyskania ich świadomej zgody. Big tech miał je zbierać co najmniej od 2015 r. za pośrednictwem Google Photos, Google Assistant i Nest Hub Max oraz wykorzystywać do ulepszenia swoich algorytmów sztucznej inteligencji. Według prokuratora stanowego gromadzenie przez koncern danych osobowych użytkowników do własnych interesów handlowych stanowi świadome naruszenie stanowych przepisów dotyczących biometrii.
– Masowe gromadzenie przez Google'a danych osobowych Teksańczyków, w tym bardzo wrażliwych informacji, takich jak identyfikatory biometryczne, nie będzie tolerowane – podkreśla Ken Paxton.
Google odpiera zarzuty, twierdząc, że prokurator „błędnie opisuje” produkty firmy. W wydanym w tej sprawie oświadczeniu rzecznik firmy wyjaśnia, że aplikacja Google Photos pomaga użytkownikom segregować i wyszukiwać zdjęcia, grupując podobne twarze – i dlatego zbiera dane. Zapewnia, że tę funkcję można łatwo wyłączyć, a koncern nie wykorzystuje zdjęć ani filmów internautów do celów reklamowych.
Prokurator podkreśla, że big techy nie stoją ponad prawem, i często walczy z nimi w sądzie. Jeśli chodzi o Google, to Paxton przewodzi koalicji stanów, które pozwały tę firmę pod zarzutem zmonopolizowania technologii na rynku reklamy internetowej. Indywidualnie złożył zaś w tym roku dwa inne pozwy przeciwko firmie. Jeden dotyczy wprowadzania w błąd przy promowaniu nowego modelu smartfona Pixel, a drugi ochrony prywatności internautów. Podobnie jak w sprawie wytoczonej Google’owi przez 40 stanów, poszło o śledzenie lokalizacji użytkowników, którzy byli przekonani, że wyłączyli tę funkcję. Tak zebrane dane koncern miał wykorzystywać, aby wyświetlać reklamy przynoszące mu ogromne zyski.
– Pociągnę Google do odpowiedzialności za wprowadzanie w błąd i oszukiwanie Teksańczyków – powiedział Paxton, dodając, że big tech nie tylko dopuścił się nieetycznego naruszenia prywatności, lecz także postępował niezgodnie z prawem.
Opisany przez niego mechanizm polegał na tym, że Google w ustawieniach historii lokalizacji informował, iż po wyłączeniu tej opcji dane o odwiedzanych przez nich miejscach nie będą już przechowywane. Pomimo to nadal śledził lokalizację użytkowników za pomocą innych ustawień i metod, o których nie powiadomił w odpowiedni sposób.
– Motto Google’a brzmi: „Nie bądź zły”. A jednak koncern systematycznie okłamuje miliony konsumentów, aby gromadzić miliardy dolarów – stwierdza prokurator generalny Teksasu. Tu Paxton się myli. Rzeczywiście „Nie bądź zły” było kiedyś jedną z kluczowych zasad spółki. W 2018 r. po cichu zniknęło jednak z początku kodeksu etycznego firmy.

Użytkownicy mają prawo wiedzieć. Wytłumaczenia, które im dajemy, są tak abstrakcyjne, że nie mają dla ludzi sensu

Problemy Google w Europie

Także na Starym Kontynencie przedstawiciele koncernu często goszczą w sądach. W zeszłym roku włoski organ antymonopolowy nałożył na Google 10 mln euro kary – najwyższy możliwy wymiar – za to, że big tech nie dostarczył „jasnych i natychmiastowych informacji”, w jaki sposób gromadzi i wykorzystuje dane użytkowników. Chodziło o to, że przy zakładaniu konta w Google akceptacja wykorzystania danych była ustawieniem domyślnym. Regulator uznał to za „agresywne praktyki” związane z komercyjnym wykorzystaniem danych. Google w wydanym w tej sprawie oświadczeniu zapewniał, że świadcząc usługi internautom, przestrzega „uczciwych i przejrzystych praktyk” i dostarcza „jasnych informacji” o warunkach korzystania z jego serwisów. Big tech złożył też odwołanie, które w połowie listopada włoski sąd odrzucił.
Wobec Apple’a i Google’a toczą się postępowanie antymonopolowe w Wielkiej Brytanii. Tamtejszy Urząd ds. Konkurencji i Rynków (CMA) wszczął je po tym, jak w ankietach poskarżyli się na nie przedsiębiorcy. 97 proc. wyszukiwań w Zjednoczonym Królestwie jest dokonywanych za pomocą przeglądarek Safari i Chrome. „Wiele brytyjskich firm i twórców stron internetowych skarży się, że ograniczenia nałożone przez Apple’a i Google’a powstrzymują ich rozwój” – powiedziała we wtorek Sarah Cardell, p.o. dyrektor generalny CMA. Agencja ma zakończyć postępowanie w ciągu 1,5 roku. Jeśli uzna działania gigantów za antykonkurencyjne, to może zalecić rządowi wprowadzenie regulacji antymonopolowych.
Zaufanie m.in. do Google’a stracili też Holendrzy. Ich urząd ochrony danych zaapelował do rządu, by oficjalne organy zaprzestały przechowywania danych na zagranicznych serwerach. „Jeśli nie przechowujesz ich na własnych serwerach, musisz mieć pewność, że są bezpieczne. Tak więc wiele zależy od prawidłowego wdrożenia i zgodności chmury z tą polityką” – przypomniał stojący na czele urzędu Aleid Wolfsen i dodał, że niepokoi go taki stan rzeczy.
Spytaliśmy firmę Google, dlaczego jest tak często pozywana, zwłaszcza w USA, i jak to się odbija na jej działalności. Poprosiliśmy też o wskazanie zmian dokonanych po wyrokach lub ugodach sądowych albo nawet w trakcie postępowań.
W odpowiedzi otrzymaliśmy informacje obejmujące zmiany wprowadzone po niedawnej ugodzie z 40 stanami. „Pracujemy nad zapewnieniem prywatności i bezpieczeństwa waszych danych” – zapewnia Google użytkowników, deklarując, że przyjął do wiadomości ich opinię, iż musi „zapewnić prostsze sposoby zarządzania danymi lub ich usuwania”.

Zgoda nie oznacza zgody, kiedy myślisz o reklamach jak o produkcie

Skargę na big tech złożyła do irlandzkiego organu ochrony danych osobowych (właściwym według europejskiej siedziby koncernu) także polska Fundacja Panoptykon. Ma zastrzeżenia do tego, jak działa mechanizm wyświetlania użytkownikom reklam. A warto wiedzieć, że reklama zapewnia Alphabetowi 82 proc. przychodów. Dawno już minęły czasy, kiedy firmie przyświecała misja „uporządkowania światowych zasobów informacji tak, by stały się powszechnie dostępne i użyteczne dla każdego”. Dzisiaj to raczej uporządkowanie światowych zasobów profilów marketingowych, by stały się dostępne i użyteczne dla reklamodawców.
Skarga Panoptykonu dotyczy usługi Google Authorised Buyers. W skrócie chodzi o to, że kiedy otwieramy stronę internetową, miejsce przeznaczone pod reklamę trafia na zautomatyzowaną aukcję. Rozgrywa się ona w ciągu ułamków sekund, a podmiot, który zaoferuje najwięcej, zyskuje prawo do wyświetlenia nam treści. Do tego momentu praktyka nie jest jeszcze kontrowersyjna. Problem polega na tym, jakie informacje dostaje o nas reklamodawca. Zdaniem Panoptykonu na aukcje trafia zdecydowanie więcej danych niż to potrzebne do wyświetlenia trafionej reklamy – już nie tylko wiek, płeć czy model urządzenia, jakiego używamy, lecz także dane wrażliwe, które można wywnioskować na podstawie słów, które wpisujemy w wyszukiwarkę, czy lokalizacji telefonu. Nikt nie ma kontroli nad tym, co się z tymi danymi dzieje po aukcji. Nie wiadomo, gdzie są przechowywane, a co za tym idzie, nie można ich z tej karuzeli usunąć. Skarga Panoptykonu wciąż czeka na rozpoznanie.

Google też może przegrać

Czy sądowa presja na firmę Google ma sens? – Moim zdaniem realną szansę na wpłynięcie na praktyki największych firm internetowych daje wywieranie presji z każdej możliwej strony: przez regulacje, postępowania sądowe, debatę publiczną, edukację społeczeństwa, badania naukowe itd. – odpowiada prawniczka Panoptykonu Dorota Głowacka. – Nie ma niestety jednego, magicznego narzędzia, więc najlepiej, jeśli te różne działania się wspierają i uzupełniają. Przy czym sprawy sądowe, które trafiają ostatecznie na wokandy europejskich trybunałów czy sądów najwyższych, a zwłaszcza te o strategicznym charakterze, czyli odpowiadające na systemowe problemy i często przecierające szlak dla innych, wydają mi się jednym z potężniejszych instrumentów zmiany – podkreśla.
Jako przykład podaje rozstrzygniętą w 2014 r. przez TSUE sprawę przeciwko koncernowi z Mountain View dotyczącą tzw. prawa do bycia zapomnianym. – Jej bezpośrednim efektem było uruchomienie przez Google formularza, za którego pośrednictwem w pewnych sytuacjach (nie zawsze!) można się domagać niełączenia określonych wyników wyszukiwania z naszym imieniem i nazwiskiem. A w kolejnym kroku ewentualnie poddać decyzję Google’a w tej kwestii kontroli organu ochrony danych – stwierdza Dorota Głowacka.
Inny przykład pochodzi z ojczyzny internetowych gigantów. – Na mocy ugody sądowej z Facebookiem organizacja American Civil Liberties Union doprowadziła do tego, że firma zobowiązała się do zmiany praktyki umożliwiającej reklamodawcom dyskryminujące targetowanie reklam kredytów, nieruchomości i ofert pracy na portalu, np. według kryterium wieku czy rasy – wskazuje prawniczka. – Nie rozwiązało to oczywiście w pełni problemu wykorzystywania słabości użytkowników przez algorytmy reklamowe, ale był to ważny krok w stronę ograniczenia inwazyjnych praktyk targetowania reklam, który zwrócił uwagę decydentów politycznych i opinii publicznej – dodaje. Bo jeśli my chcemy używać produktów dostarczanych przez big techy, a nie stać się „ofertą” tych ostatnich, najpierw musimy poświęcić im trochę uwagi. ©℗
Cytaty w śródtytułach pochodzą z materiałów ujawnionych przez sędzię Susan van Keulen