Jeśli ktoś sądził, że „czarne łabędzie” w postaci 30-proc. dewaluacji rubla zdarzają się raz na dekady, to się grubo pomylił. Raptem miesiąc później w samym środku starej Europy szwajcarska waluta wystrzeliła w górę, wprowadzając publiczność w osłupienie. Straty liczą zadłużeni we frankach – nie tylko w Polsce, lecz także np. w Austrii czy Rosji. Również szwajcarski biznes załamuje ręce, ponieważ nawet kurs 1:1 wobec euro stanowi dla wielu branż, np. turystycznej, spożywczej czy eksportu zegarków, śmiertelne zagrożenie. A było już 0,87.
Decyzja szwajcarskiego banku centralnego ma jednak dużo głębsze implikacje; być może zapamiętamy ją jako klasycznego „game changera” – coś, co sygnalizuje nowy etap w grze. Po pierwsze, mówi ona równie wiele o franku, co o euro. Dla wszystkich wątpiących w wiarygodność zapowiedzi prezesa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiego, że EBC rozpocznie luzowanie ilościowe i ostrą walkę z deflacją, 15 stycznia powinien być dniem otrzeźwienia. Szwajcarscy bankierzy, zapewne dobrze poinformowani i racjonalnie kalkulujący, odpięli hol 1,20 wobec europejskiej waluty, nie tylko uznając, że plany EBC są dla nich niekorzystne, co przede wszystkim przesądzone. Szalony kurs franka wobec euro obwieszcza początek wielkiego eksperymentu w polityce gospodarczej, który ma potencjał zarówno uratowania unii walutowej, jak i jej zatopienia.
Po drugie, tak ogromne wahania świadczą o skali zagubienia graczy na rynkach finansowych. Inwestorzy już nie tyle chcą zarabiać, ile przede wszystkim ocalić zasoby jak najmniejszym kosztem. Gnani lękiem przed słabnącym euro przenoszą kapitał do kraju, w którym odsetki i tak będą ujemne. Nie jest wykluczone, że za chwilę zabiorą się dalej pędzeni stadnym instynktem nakręcanym przez taktujące na wysokiej częstotliwości komputery. To one, zawierające tysiące transakcji na sekundę, będą pompować bańki, by za chwilę spuszczać z nich powietrze. Idą czasy spekulantów i stad czarnych łabędzi.
Po trzecie wreszcie, zamieszanie wokół franka pokazuje, jak wielką władzą dysponują dziś szefowie banków centralnych i że tę władzę wykorzystują w sposób, powiedzmy sobie otwarcie, kontrowersyjny. Jeszcze na początku feralnego tygodnia jeden z szefów SNB zapewniał, że nic się nie zmieni, że frank pozostanie związany z euro. Kilka dni później wysadził finansową tamę, która zmieniła reguły gry dla milionów ludzi w Szwajcarii i poza jej granicami. Efektem tego krachu może być spadek zaufania do bankierów centralnych, którym zresztą od dawna wytyka się brak demokratycznej legitymacji, a teraz dojdą jeszcze zarzuty o manipulację. Czy ktoś uwierzy jeszcze w zapewnienia, że Grecja nie wyjdzie ze strefy euro? A może wyjdzie, ale w nocy z soboty na niedzielę, po ciemku, z zaskoczenia, budząc inwestorów gigantycznymi stratami? Nie zdziwiłbym się, gdyby w tych warunkach ktoś powiedział głośno, że niezależność banków centralnych, świętość zapisana w konstytucjach, jest instytucją na piękną pogodę, a nie czasy kryzysu. To byłby dopiero czarny łabędź.

Sebastian Płóciennik ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych