Kiedy stopy procentowe (i inflacja) były zbliżone do zera, przestrzegaliśmy – i było takich głosów wiele – że eldorado dla kredytobiorców, jakim jest bardzo niski koszt pieniądza, choć jest rekordowo długie, to jednak nie będzie trwać wiecznie - pisze Krzysztof Jedlak, redaktor naczelny DGP.

Właściwie: im dłużej stopy były niskie, a potem nienaturalnie niskie (o czym za chwilę), tym większe było prawdopodobieństwo, że ruszą dynamicznie w górę. I tak się, oczywiście, stało. To nic niezwykłego. Jeśli coś było anomalią, to wyjątkowo długi czas z niewiarygodnie niską inflacją i jeszcze dłuższy – z niewiarygodnie niskimi stopami.
W tym kontekście kilka spostrzeżeń:
1. To prawda: inflacja wystrzeliła ponad poziom, do którego w ostatnich latach przywykliśmy (choć bywało, niestety, znacznie gorzej). Ale stopy są… wciąż relatywnie niskie. One są oczywiście „wysokie” dla kogoś, kto zaciągał kredyt, kiedy były zbliżone do zera (a realnie ujemne!). Nawet teraz stopy NBP są jednak o ponad połowę niższe niż inflacja. Wielu kredytobiorców musiało zaciskać zęby i spłacać zobowiązania, kiedy stopy były wyższe lub znacznie wyższe niż teraz, a inflacja niższa (co hamowało wzrost wynagrodzeń).
2. Stopy procentowe były w Polsce zbyt długo utrzymywane na nienaturalnie niskim poziomie. Także wówczas, kiedy inflacja zaczęła rosnąć. To był bonus dla kredytobiorców. Cierpiały z tego powodu banki (ale nad nimi nie zamierzam się użalać), ale też cierpieli wszyscy obywatele, których aktywa przewyższają zobowiązania. Nie jest bowiem tak, że kredytobiorcy konsumują darmowy lunch lub płacą za niego sami. Jeśli w grę wchodzi jakakolwiek forma wyparcia mechanizmów rynkowych i subsydiowania – na różne sposoby płacimy za niego wszyscy.
3. Realne stopy były i są głęboko ujemne. W uproszczeniu: jeśli mam dziś 100 tys. zł, to – o ile inflacja utrzyma się na poziomie ok. 10 proc. – realna wartość tych pieniędzy będzie za rok wynosić tyle, ile dziś warte jest 90 tys. zł. Stracę 10 proc. Sposobów na ratunek jest niewiele, a żaden nie jest bezpieczny i pewny (wyjąwszy, teoretycznie przynajmniej, obligacje skarbowe), żaden też nie gwarantuje ochrony kapitału w całości, nie mówiąc o zyskach. Jeśli pożyczę 100 tys. zł od Jana Kowalskiego i będę musiał oddać je za rok, ponosząc koszt równy mniej więcej aktualnej stopie procentowej NBP (i WIBOR-owi) – zwrócę ok. 105 tys. zł. Zyskam, bo zwrócę – realnie – mniej niż pożyczyłem. A pożyczkodawca dostanie realnie mniej niż mi przekazał. To m.in. dlatego przez dziesięciolecia stopy procentowe były wyższe niż inflacja, by pożyczający przynajmniej odzyskał to, co pożyczył. A przecież powinien jeszcze zarobić.
4. Nikt nie może powiedzieć, że został wprowadzony w błąd lub nie miał pojęcia, że koszt kredytu może wzrosnąć. Są granice rzekomej niewiedzy. One zostały już przekroczone w odniesieniu do kredytów i kredytobiorców frankowych. Przypomnę, że inflacja zaczęła rosnąć nie w tym, ani nawet w zeszłym roku, lecz wcześniej. Wzrost stóp w ślad za inflacją był więc tylko kwestią czasu. Działania naszego banku centralnego były spóźnione – raty kredytów były przez dłuższy czas (i w jakiejś mierze wciąż są) niższe, niż powinny być. Ale to była sytuacja w dłuższym okresie nie do utrzymania. A ostrzeżenia na ten temat były powszechne i jasne.
5. Była (i jest) druga strona tego medalu. Choć media z upodobaniem piszą o kredytobiorcach i pogorszeniu ich poziomu życia, od wielu lat większym problemem jest ukryty podatek, jaki rząd pobiera od naszych oszczędności. To na nich „pracuje” nasza gospodarka. Ale od lat realnie tracą one wartość. Większość traci, żeby mniejszość mogła być w uprzywilejowanej sytuacji.
6. Nie kwestionuję potrzeby wsparcia dla kredytobiorców, którzy znaleźli się w niezawiniony sposób w dramatycznej sytuacji. Np. ktoś stracił pracę i chociaż chce – nie jest w stanie spłacać zobowiązań (może warto też wrócić do rozmowy o powszechnej zasadzie „klucze za kredyt”?). Jednakże mówimy o wyjątkowych przypadkach. Pytanie, czy rząd nie wspiera – podobnie jak czynił i czyni to w przypadku frankowiczów – moralnego hazardu. Kosztem wszystkich podatników. Na pewno premiuje chciwość: kiedy kredyty były najtańsze, istniała już możliwość ich zaciągania w oparciu o stałą stopę procentową, jednakże była odrzucana, ponieważ były one oczywiście droższe, gdyż musiały uwzględniać to, że kapitał może podrożeć.
7. Nasz rząd wyspecjalizował się w walce z inflacją poprzez… większe wydatki. Nie znam przykładu, by taka strategia okazała się skuteczna. Nie przekreśla to systemu świadczeń społecznych dla naprawdę potrzebujących – m.in. w reakcji na rosnące ceny. Ale nie o tym mówimy. W tym przypadku rząd nie tylko chce wydać nasze (podatników) pieniądze, by pomóc kredytobiorcom, ale też zakłada działanie w kontrze do tego, co robi aktualnie bank centralny, co dodatkowo bije we wszystkich podatników. Sytuacja jest naprawdę niebezpieczna.
8. Nie zamierzam bronić WIBOR-u. Nie chciałbym tylko, aby jego likwidacja była argumentem dla tych, którzy uważają, że umowy kredytowe są nieważne, ponieważ odwołują się do tego wskaźnika. Szaleństwo musi mieć swoje granice. Jednakże w każdym razie oprocentowanie pożyczki/kredytu musi się składać z rynkowej ceny pieniądza przy relatywnie niskim ryzyku powiększonej o marżę (premię za ryzyko). Dlaczego musi? Bo inaczej nikt nikomu nie będzie chciał pożyczać.
9. Nie pojmuję wyścigu na populizm między rządem a opozycją. W przypadku rynku kredytowego (najpierw franki, teraz złote) jest on szczególnie jaskrawy i w dużej mierze stanowi aberrację logiczno-ekonomiczną. Jego ofiarą jest milcząca większość. ©℗