Trybunał Sprawiedliwości UE odpowiedział na pytania w sprawie Dziubakowie kontra Raiffeisen, ale nie rozstrzygnął spraw wszystkich frankowiczów. O konkretnych skutkach finansowych dla banków i dla ich klientów trudno więc w tej chwili mówić. Prezesi banków do tej pory konsekwentnie powtarzali, że nie da się wiarygodnie ocenić ryzyka prawnego dla ich portfeli kredytowych. I wczorajsze orzeczenie tego raczej nie zmienia. Potrzeba będzie sporej liczby prawomocnych rozstrzygnięć, żeby banki mogły to ryzyko wycenić. A więc i wyliczyć, jakie rezerwy trzeba będzie zawiązywać.
To oznacza jedno: w najbliższym czasie nie będzie jednego dużego ciosu w wyniki finansowe sektora.
Straty, jeśli będą się pojawiać, będą rozłożone w czasie (niektórzy finansiści szacowali, że przy dotychczasowej wydolności wymiaru sprawiedliwości w grę wchodziłyby dziesiątki lat). To zaś powoduje, że skutki także nie będą tak mocne, jak można by oczekiwać w skrajnym scenariuszu. Wszystko będzie jednak zależało od tego, jak wielu klientów zdecyduje się pójść przeciwko bankom do sądów (na razie – jak wynika z informacji Związku Banków Polskich – zrobiło to ok. 2 proc. spłacających hipoteki w walutach). Zastanawiając się nad konsekwencjami, dobrze jest pamiętać, że gdy mówimy o sektorze bankowym, to nie mamy do czynienia tylko z dwiema stronami: kredytobiorcami i samymi bankami. Tych stron jest więcej.
A nawet wśród kredytobiorców nie wszyscy mają takie same interesy. Frankowicze mogą skorzystać na orzeczeniu TSUE i wyrokach sądowych, ale w pewien sposób kosztem tych, którzy mają kredyty w złotych. Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich, mówił wczoraj o „absurdalnym uprzywilejowaniu osób, które sumarycznie zapłaciły mniej niż osoby spłacające kredyty w złotych”. A jak tłumaczył w niedawnym wywiadzie dla DGP Andrzej Powierża, prawnik i analityk sektora bankowego w jednym z domów maklerskich, franki już utrudniły życie złotówkowiczom – kredyty walutowe pomogły wywindować ceny nieruchomości. Kredytu w złotych trzeba było zaciągnąć więcej, niż gdyby nie było finansowania w walutach.
Prócz tych, którzy mają już kredyty do spłacenia, są i tacy, którzy dopiero chcieliby je wziąć. Oni będą wśród pierwszych, którzy mogą stracić na tym, co „zarobią” frankowicze. Dlaczego? Bo o kredyt w przyszłości będzie zapewne trudniej. Niektórzy mogą go nie dostać. Ci, którzy dostaną, powinni liczyć się z nieco wyższym oprocentowaniem niż do tej pory.
„Sektor bankowy w Polsce jest dobrze skapitalizowany i bezpieczny. Polityka realizowana od długiego czasu przez Komisję i inne instytucje sieci bezpieczeństwa finansowego spowodowała, że banki z dużym udziałem kredytów walutowych zostały zobowiązane do posiadania odpowiednich kapitałów, co jest czynnikiem ograniczającym ryzyko związane z tymi kredytami. W efekcie tych działań sektor bankowy jest przygotowany na wydane 3 października 2019 r. orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) dotyczące kredytów indeksowanych do waluty obcej” – zapewnia w komunikacie opublikowanym już po orzeczeniu Komisja Nadzoru Finansowego.
To jednak oznacza tyle, że nie ma powodu do zmartwienia na dziś. Ale gdyby frankowicze masowo poszli do sądów, a te masowo wydawałyby korzystne dla nich wyroki, wiązałoby się to z dużymi stratami dla banków. „Odpowiednie kapitały” wystarczyłyby, żeby pokryć te straty. Ale żeby banki mogły rosnąć – czyli żeby miały możliwość udzielania nowych kredytów – już niekoniecznie. Konieczność utrzymywania buforów wyższych niż w krajach zachodniej Europy sprawia, że i dziś krajowe banki, chociaż mają współczynniki kapitałowe wyższe od konkurentów z innych krajów kontynentu – nie mają wcale wielkiego pola do zwiększania akcji kredytowej.
Idźmy dalej: mniej kredytu to także mniej inwestycji i konsumpcji (choć akurat z kredytów konsumpcyjnych banki będą rezygnować w ostatniej kolejności – wymagają one od nich mniej kapitału i są dużo bardziej zyskowne niż pożyczanie pieniędzy na inwestycje firm), a w efekcie także niższy wzrost gospodarczy. Frankowicze odpowiedzą na to: nasze obciążenia się zmniejszą, będziemy mogli wydawać więcej, gospodarka skorzysta. Ale można mieć wątpliwości, czy „uwolnionych” pieniędzy byłoby tyle, żeby zrównoważyć efekty negatywne.
Istotny jest jeszcze jeden element: nie wszystkie banki są takie same. U jednych udział kredytów walutowych w całości portfela jest większy niż u innych – są więc one bardziej narażone na ryzyko. Tam, gdzie jest mniej kapitału, mniejsze będą również możliwości rozwoju (i kredytowania). A są przecież i takie instytucje, które mają poważne trudności ze spełnianiem wymogów nadzorczych.
Magazyn DGP. Okładka. 4 października 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Kredytobiorcy to oczywiście tylko jedna grupa. Są jeszcze udziałowcy banków (nie tylko „banksterzy” z Zachodu, spore udziały w dużych krajowych bankach mają też fundusze emerytalne, pewnie również frankowicze), są ich pracownicy, są ci, którzy wynajmują bankom lokale na placówki.
Tymi grupami być może nie warto się przejmować. Warto natomiast przejąć się tymi, którzy de facto dostarczają pieniądze na kredyty – deponentami. Ich sytuacja do pewnego stopnia jest lustrzanym odbiciem sytuacji kredytobiorców. Jeśli ci drudzy (mowa o osobach, które dopiero pójdą po kredyt) mogą obawiać się wyższego oprocentowania, to ci pierwsi zapewne dostaną mniejsze odsetki. Tak jak pożyczanie pieniędzy klientom wiąże się z ryzykiem dla banków, tak samo z pewnym ryzykiem wiąże się pozostawienie depozytów w bankach. Na tę liczbę zwykle nie zwraca się uwagi, ale nie od rzeczy jest o tym pamiętać: kredytów we frankach mamy dziś mniej niż pół miliona. Samych depozytów terminowych osób fizycznych (o rachunkach bieżących, na których też są setki miliardów złotych, nie mówmy) jest niemal 11 milionów.