Trzeba przynajmniej jednego pokolenia, by nasze płace dogoniły średnią na kontynencie. Polacy mają zarabiać tyle, co inni Europejczycy dopiero w połowie 2077 r.
To wyliczenia ekspertów firmy doradczej Grant Thornton, którzy na podstawie dostępnych danych Eurostatu o średnich płacach w UE i ich zmianach w ostatnich latach przeprowadzili odpowiednią symulację. Założenia, jakie do niej przyjęli, są dość zgrubne (punkt startu to średni poziom nominalnych płac brutto w poszczególnych krajach w 2016 r., który miałby się zmieniać dokładnie w takim tempie, jak w latach 2014–2016), ale pozwalają na pokazanie pewnego trendu.
Główny wniosek sprowadza się do stwierdzenia, że dogonienie czołówki Starego Kontynentu pod względem wielkości wynagrodzeń potrwa przynajmniej kilka dekad, a na doszusowanie do europejskiej średniej potrzeba minimum jednego pokolenia. Najszybciej Polska powinna dogonić Portugalię, bo już w 2023 r. I to pod warunkiem że pensje Portugalczyków będą lekko spadać, tak jak w latach 2014–2016, czyli o 0,29 proc. To samo dotyczy Grecji, która dziś w zestawieniu przeciętnych nominalnych płac wyprzedza Polskę o pięć pozycji, ale pensje Greków też spadały, o 1,36 proc., i jeśli nadal tak będzie, to uda się ich dogonić w 2024 r.
Dłużej potrwa wyścig z krajami z połowy stawki, jak Włochy czy Hiszpania: 23 i 19 lat. A dystans do Niemiec będziemy nadrabiać przez lat… 59.
Grant Thornton sporządził też drugi wariant swoich obliczeń, gdzie Europa przestaje się rozwijać, a jej płace pozostają na poziomie z 2016 r., za to polska gospodarka prze do przodu tak, jak do tej pory. Ale i ta alternatywna symulacja nie napawa optymizmem. Co prawda w tym ujęciu średnią unijną dałoby się uzyskać szybciej, ale i tak potrwałoby to aż 21 lat. A wyścig z krajami o najwyższych zarobkach – jak Luksemburg – trwałby do 2050 r.
Rezerwa w postaci niskiego kosztu pracy powoli się wyczerpuje
/>
Skąd tak duży dystans? Częściowo to zaszłość z początków transformacji. Punkt startu był wyjątkowo nisko w gospodarce zniszczonej przez lata komunizmu. Ale jest jeszcze jeden powód: co prawda przez ostatnie lata polski rynek pracy dokonał dużego skoku pod względem wielkości płac, ale i tak tempo ich wzrostu nie nadążało za tempem rozwoju całej gospodarki.
– Wynagrodzenia rosły wyraźnie wolniej niż PKB. Sukces Polaków był mniejszy niż sukces Polski. Mówiąc inaczej, szybki gospodarczy wzrost odbywał się pewnym społecznym kosztem, na co przyzwolenie jest już coraz mniejsze – mówi Tomasz Wróblewski, partner zarządzający w Grant Thornton.
Według niego to zrozumiałe: polska gospodarka konkurowała przede wszystkim niskimi kosztami pracy. To był jeden z najważniejszych atutów wykorzystywanych przy pozyskiwaniu kapitału zagranicznego, potrzebnego do rozwoju. Własnymi siłami nie dało się rozwijać ze względu na brak wystarczających oszczędności krajowych. Efektem ubocznym był model, w którym pracujący partycypowali we wzroście gospodarczym mniej niż właściciele kapitału. Wynikało to nie tylko z tego, że po zainwestowaniu realizowali oni zyski, ale też je reinwestowali, w mniejszym stopniu przeznaczając na wzrost płac.
– Rezerwa w postaci niskiego kosztu pracy powoli się wyczerpuje. Dlatego trzeba szukać innych przewag konkurencyjnych, które nadal pchałyby gospodarkę do przodu. Co już wydaje się spóźnione – mówi Tomasz Wróblewski.
Jego zdaniem to, czy uda się szybciej dogonić Europę, będzie zależeć przede wszystkim od tempa poprawy efektywności gospodarki. Można to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy: zwiększać zatrudnienie. Teoretycznie jest z czego, bo w Polsce jest stosunkowo wysoki wskaźnik bierności zawodowej, czyli relatywnie duża grupa osób pozostaje poza rynkiem pracy. Drugi sposób to wspieranie innowacyjności przedsiębiorstw.
– Wszystkie dostępne badania pokazują, że polscy pracownicy są bardzo pracowici. Problem w tym, że – mówiąc obrazowo – oni zajmują się sprzedażą jabłek, a ich koledzy z Zachodu produkują smartfony – mówi Tomasz Wróblewski. Jego zdaniem z jednej strony chodzi o wytwarzanie produktów o większej wartości dodanej, z drugiej – o lepszą wydajność firm. W obu przypadkach to czynniki, które mogą być podstawą do wzrostu płac. I, według eksperta, trudno to będzie osiągnąć bez warunków sprzyjających innowacyjności, które zapewnić mogą również instytucje państwa. – Wszystkie rządy do tej pory deklarowały, że to rozumieją, niektóre przekuwały to nawet w oficjalne plany. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest duży problem z ich realizacją – uważa Wróblewski.