Konieczna i siłą rzeczy bolesna reforma polskiego górnictwa została znowu odłożona na czas nieokreślony. W zamian za to będzie kosztowna i niewiele wnosząca kosmetyka. Tymczasem restrukturyzacja to paląca kwestia dla całego sektora energetycznego i w konsekwencji dla polskiej gospodarki.
Eksperci alarmują, że unijny pakiet klimatyczny, na który zgodziła się Polska, mocno uderzy w Polską gospodarkę. Rozważania o skutkach ograniczenia emisji CO2 przypominają lament nad rozlanym mlekiem. Czasu nie cofniemy – teraz trzeba wypracować takie mechanizmy, które ewentualne straty efektywnie zminimalizują. Pokusa, by zapaść polskiej energetyki i sektora węglowego tłumaczyć unijnymi regulacjami, na pewno jest wielka. Szkoda tylko, że przyjęcie takiej optyki jest hamulcem dla potrzebnych zmian w sektorze energetycznym.
Mam wrażenie, że w publicznej debacie o problemach naszej energetyki wciąż pojawia się zbyt dużo mitów. Mitem jest na przykład, że silne i roszczeniowe związki to przypadłość charakterystyczna dla górnictwa węglowego. A co ze związkami w firmach energetycznych i w gazownictwie? Przypomnijmy sobie przebieg procesu restrukturyzacyjnego w takich spółkach, jak PGE – protesty związkowców, głośne manifestacje pod ministerstwami, strajkowe groźby. Sukces procesu naprawczego w tej i innych firmach niemal do końca zależał od dobrej woli związkowców. Cóż, taka jest polska specyfika…
Kolejne polityczne ekipy rządzące Polską ustępowały przed wizją górników pustoszących Warszawę. W 2006 roku rząd Kazimierza Marcinkiewicza skapitulował dosłownie na kilka godzin przed tym, jak autokary z górnikami miały wyruszyć do stolicy. Pół roku wcześniej, w lipcu 2005 roku, górnicza manifestacja przed Sejmem przerodziła się w regularną bitwę z policją. Chodziło wówczas o górnicze emerytury, a smaczku dodaje fakt, że zadyma wybuchał już po tym, jak posłowie zgodzili się na ustępstwa. Donald Tusk wiele naobiecywał i wyjechał do Brukseli. Rząd pani premier Kopacz wpisuje się więc w tradycje swoich poprzedników.
Trudno się dziwić skali protestów w sytuacji, gdy górnicy doskonale wiedzą, że rozmowa z pozycji siły przynosi efekty niezależnie od tego, kto dzierży stery władzy. Z drugiej strony politycy przyjęli taktykę Rejtanowskich gestów. Przez kilka lat problem restrukturyzacji odkładany jest na półkę, nie ma prób wypracowania akceptowalnego planu naprawczego i nagle pojawia się komunikat: jesteście nieopłacalni, będziemy was likwidować. Co więcej, zainteresowani dowiadują się o projekcie z mediów, bo nikt w rządzie nie pomyślał, że można by tę strategiczną kwestię przedyskutować z partnerami społecznymi. I jakiej reakcji można się na takie dictum spodziewać?
A można przecież inaczej. Wspomniany przykład PGE pokazuje, że w końcu kompromis – prawdziwy, nie „zgniły” – jest możliwy. PGNiG, w którym notabene pracują obecnie ludzie mający doświadczenia z restrukturyzacji PGE, swój program poprawy efektywności wdraża stopniowo, ale konsekwentnie – w dialogu ze związkami. Programy dobrowolnych odejść, owszem, kosztują, lecz znacznie droższe od sutej odprawy dla pracownika jest wieloletnie dopłacanie do jego miejsca pracy. A PGNiG, podobnie jak spółki węglowe, też nie ma wyjścia: musi dostosować się do funkcjonowania w realiach uwolnionego rynku gazu.
Wracając do wątku pakietu klimatycznego. Jest on dla Polski ciężki do udźwignięcia, ale stawia polskie górnictwo przed alternatywą: przetrwanie po bolesnej restrukturyzacji albo definitywny koniec. Nie wiem tylko, czy politycy i związkowcy, od lat prowadzący grę pozorów, są w stanie pogodzić się z tą myślą.