Potrzeba zmiany obowiązującej od prawie sześciu lat ustawy odległościowej wydaje się od dłuższego czasu bezsporna. A jednak prace w tej sprawie – od pierwszych zapowiedzi ówczesnej wicepremier, minister rozwoju Jadwigi Emilewicz w lipcu 2020 r. – ciągną się już prawie dwa lata.

Inicjatywa padła ofiarą permanentnej rewolucji, z jaką – od jesieni 2020 r. – mamy do czynienia w Ministerstwie Rozwoju. Ale także walki z wiatrakami wytrwale toczonej przez część obozu rządzącego, reprezentowaną przez Annę Zalewską czy Janusza Kowalskiego.
W resorcie rozwoju, po odejściu latem zeszłego roku wiceminister Anny Korneckiej, woli ewidentnie zabrakło. Co może dziwić, zważywszy na fundamentalne znaczenie energii z OZE dla naszego przemysłu, za który resort ten odpowiada. To właśnie ten sektor, obok samego biznesu wiatrakowego czy samorządów, najbardziej liczy na liberalizację przepisów.
Teraz od resortu rozwoju ustawę przejęło Ministerstwo Klimatu. Najważniejsze jednak, by na szczytach władzy faktycznie była wola polityczna w tej sprawie. A także, aby w toku prac nad projektem – w resorcie klimatu nie wypaczono jego kształtu. Tak, by nie okazało się, że wszystko trzeba było zmienić, by wszystko pozostało tak samo.
Projekt w obecnym kształcie daje szanse na odblokowanie strategicznej dla Polski branży. Teraz mamy najbardziej rygorystyczne dla wiatraków regulacje w UE, mimo że – jak lubią podkreślać na międzynarodowych forach nasi reprezentanci – w transformacyjnym wyścigu mieliśmy gorszy punkt startu i znaczne zaległości do nadrobienia. Rozwój wiatraków – uważanych za najbardziej obiecującą gałąź zielonej energetyki i klucz do wypełnienia przez nas celów klimatycznych na 2030 r. – został de facto sparaliżowany, bo obowiązujące przepisy wykluczają z takich inwestycji ponad 99 proc. powierzchni kraju.
Inicjatywa zabezpiecza zarazem interesy lokalnych społeczności, co – przynajmniej deklaratywnie – było priorytetem dla PiS. Jego politycy podkreślają, że wcześniej farmy wiatrowe budowano nie oglądając się na komfort życia i protesty mieszkańców. Eksperci wskazują jednak, że argumenty te, w obliczu ponad 80-proc. społecznej akceptacji dla rozwoju farm – popularności, jaką nie mogą się poszczycić inne gałęzie energetyki – od początku były przesadzone. Jak wskazują, w rzeczywistości za zasadą 10H stała przede wszystkim wąska grupa polityków i lobbystów, którzy widzieli w pączkujących farmach wiatrowych konkurencję dla państwowych spółek energetycznych i groźbę „wypychania” z rynku mniej rentownych jednostek węglowych.
Nawet jeśli ta interpretacja jest prawdziwa, należy rządzących pochwalić za to, że reforma dotychczasowych regulacji oznacza kompromis między interesami biznesu i lokalnych wspólnot. Ważne, byśmy w Polsce wyciągnęli wnioski z doświadczeń np. Niemiec, gdzie narastający opór na poziomie lokalnym stał się poważnym wyzwaniem dla transformacji energetycznej.
To ostatnia szansa dla wiatraków w tej kadencji. Pozostaje więc życzyć sobie, by sprawa tak istotna nie tylko z punktu widzenia klimatu czy zakotwiczenia w głównym nurcie UE, lecz także konkurencyjności całej naszej gospodarki, nie stała się po raz kolejny zakładnikiem ideologii czy wąskich interesów politycznych lub branżowych.