Wyniki piątkowych rozmów Białorusi i Rosji, które zgodnie z deklaracją białoruskiego prezydenta miały stać się „chwilą prawdy”, są jasne: przełomu nie ma, choć nie można też powiedzieć, że są one bez znaczenia.
Po pierwsze, jak powiedział wiceszef kremlowskiej administracji, a wcześniej wicepremier w rządzie Dmitrija Miedwiediewa, Dmitrij Kozak, strony zgodziły się, że zawarte ostatniego dnia 2019 r. porozumienie w sprawie cen na dostarczany na Białoruś gaz zostanie przedłużone do końca roku. Oznacza to, że Białoruś będzie płaciła 127 dol. za 1000 m sześc. To i tak lepsze warunki niż w przypadku Armenii, która zmuszona została do kupowania rosyjskiego gazu po 160 dol. (ale Erywań ma mniejsze od Mińska pole geopolitycznego manewru). Ale to więcej niż chciał płacić Alaksandr Łukaszenka, domagając się cen takich jak w obwodzie smoleńskim plus koszty przesyłu, czyli oscylujących w okolicach 100 dol.
Jednak to nie gaz był i jest głównym przedmiotem sporu, a rosyjska ropa naftowa, na której przetwórstwie Białoruś zarabia. Ile? W grudniu 2019 r. rosyjski dziennik ekonomiczny „RBK” szacował, że straty Mińska z powodu zmiany rosyjskiej polityki opodatkowania eksportu węglowodorów wynosić będą rocznie ok. 1,5 mld dol. Aby zrozumieć, o co toczyła się gra, trzeba się odwołać do danych statystycznych. Otóż w 2018 r. Białoruś zakupiła rosyjską ropę o wartości 6,8 mld dol., a sprzedała poza granice kraju produkty jej przetworzenia o wartości 12,8 mld dol., a to kraj, którego PKB niewiele przekracza 60 mld dol.
Eksport artykułów ropopochodnych stanowi ok. 25 proc. białoruskiego handlu zagranicznego i jest kluczowym źródłem dochodów tamtejszego budżetu. A zgodnie z zawartymi wcześniej porozumieniami Federacja Rosyjska dostarczała Białorusi ok. 24 mln ton ropy rocznie, zaś moce przerobowe tamtejszych rafinerii wynoszą ok. 18 mln ton. Te dodatkowe 6 mln ton Białoruś, za zgodą Rosji, reeksportowała, zatrzymując przy tym premię w związku z faktem, że będąc członkiem Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej, nie opłacała ceł. Manewr ten był uzgodniony przez strony, bo w taki sposób Moskwa zgodziła się rekompensować Białorusi podniesienie w przeszłości cen gazu.
Jeżeli teraz Dmitrij Kozak, po zakończonych rozmowach w Soczi, mówi, że Rosja nie może sprzedawać Białorusi ropy na warunkach innych niż rynkowe, bo gdyby chciała utrzymać dotychczasowe subwencje, musiałaby wprowadzić państwowe regulacje w rosyjskim sektorze naftowym, oznacza to likwidację premii celnej związanej z dostawą 6 mln ton rosyjskiej ropy. A zatem uzgodnienie ceny za gaz ziemny na poziomie 127 dol. oraz dostaw ropy po cenach rynkowych, będących wynikiem rozmów między firmami, czyli wolnych od ingerencji czynnika państwowego, faktycznie oznacza podniesienie cen zarówno na ropę, jak i na gaz, które Białoruś kupuje z Rosji. W przypadku rosyjskiej ropy analitycy szacują, że cena jej sprzedaży w ubiegłych latach była niższa od cen światowych o ok. 18–20 proc.
Moskwa uczyniła jeden, niewielki krok, który można potraktować jako ustępstwo. Otóż Kozak powiedział dziennikarzom w Soczi, że Transnieft, rosyjska firma odpowiedzialna za rurociągi, nie będzie sztywno trzymał się dotychczasowych zasad, w myśl których dostęp do infrastruktury przesyłowej dla rosyjskich eksporterów jest wprost proporcjonalny do wielkości ich produkcji. Ma to fundamentalne znaczenie dla Mińska, bo w styczniu najwięksi rosyjscy gracze, tacy jak Rosnieft czy Łukoil, odmówili dostaw na Białoruś nawet na warunkach rynkowych, a jeszcze domagali się premii ponad cenę rynkową w wysokości 10 dol. za tonę, co oburzyło białoruskiego prezydenta.
Jedyną firmą, która rozpoczęła dostawy, był Rusnieft oligarchy Michaiła Gucerijewa, zaprzyjaźnionego z Łukaszenką, którego firma jest współwłaścicielem rafinerii w Mozyrzu. Teraz Gucerijew zadeklarował wolę zwiększenia dostaw, ale limity, o których wspominałem, ograniczały jego możliwości, bo w styczniu wyczerpał niemal cały przydział na I kw. Warto w tym kontekście zapytać, czy firma Gucerijewa jest w stanie dostarczyć Białorusi taką ilość ropy, jakiej potrzebują jej rafinerie. Odpowiedź jest oczywista: nie jest w stanie.
Białoruski sektor petrochemiczny jeszcze w ubiegłym roku uzgodnił dostawy z Rosji na I kw. na poziomie 5,7 mln ton, a na cały rok bilans miał wynosić 24 mln ton. To oznacza, że raczej prędzej niż później Mińsk będzie zmuszony płacić Rosji taką cenę, jakiej zażądają dostawcy. Spadające ceny na światowych rynkach w związku z epidemią w Chinach są z punktu widzenia Mińska pewną nadzieją, ale w obliczu braku realnej alternatywy dostaw opcja rosyjska wydaje się jedyną.
Już w przeszłości Białoruś demonstracyjnie kupowała ropę naftową u innych producentów – w latach 2010 i 2011 było to odpowiednio 1,7 i 1,3 mln ton ropy z Wenezueli. Tyle że fizycznie nie dotarła ona na Białoruś, ale w ramach transakcji swap „białoruska” ropa została sprzedana na rynku amerykańskim, a na Białoruś dotarła ropa z Azerbejdżanu i Rosji. Teraz ten manewr z wielu powodów nie może być powtórzony. Zapowiadane zakupy w Kazachstanie mogą dotrzeć na Białoruś tylko za pośrednictwem znajdujących się w Rosji rurociągów, a i tak trudno się spodziewać, że będzie to tańszy surowiec.
Deklarację Dmitrija Kozaka o odstąpieniu Rosji od limitów przesyłowych dla rosyjskich firm chcących sprzedawać ropę na Białoruś trzeba odczytywać jako posunięcie związane z dwiema kwestiami. Po pierwsze, nadal trwają trudne białorusko-rosyjskie negocjacje w sprawie rekompensat za zanieczyszczoną ropę w ropociągu Przyjaźń. Po drugie, jest to działanie mające związek z decyzją Mińska o podniesieniu opłat tranzytowych. 1 lutego wszedł w życie białoruski podatek ekologiczny nałożony na rosyjskie ropociągi. Władze argumentują, że ze względu na to, co wydarzyło się w ubiegłym roku i miało związek z zanieczyszczeniem rosyjskiej ropy, muszą z większą troską odnosić się do stanu infrastruktury przesyłowej.
Na większą liczbę remontów i przeglądów potrzebują więcej pieniędzy, a w związku z tym nowy podatek jest niezbędny. Uładzimir Kałtowicz, białoruski minister odpowiadający za handel i politykę antymonopolową, informował na konferencji prasowej 31 stycznia, że faktyczna podwyżka opłat wynosi 6,6 proc. Jest to i tak mniej niż zeszłoroczne propozycje, kiedy mówiło się o 16,6 proc. Ale strona rosyjska nie zgadza się na jakiekolwiek podwyżki i ograniczyła się jedynie do potwierdzenia, że otrzymała propozycję zmian.
Wystąpienie Dmitrija Kozaka, który odpowiada za całokształt rosyjskiej polityki wobec Białorusi, należy zatem interpretować jako twarde stanowisko Moskwy, która nie chce iść na ustępstwa. Rosyjscy dziennikarze są zdania, że właśnie z tego powodu Łukaszenka nie spotkał się w Soczi z mediami, bo zdenerwowany fiaskiem rozmów wrócił na Białoruś „formować oddziały partyzanckie”, jak żartują niektóre rosyjskie kanały informacyjne na platformie Telegram. Warto też zwrócić uwagę na słowa Kozaka, który pytany o przyszłość rosyjsko-białoruskiej integracji, odparł w kremlowsko-urzędniczej nowomowie, że „strony uzgodniły kontynuowanie konsultacji na poziomie rządów, resortów i grup roboczych na temat udoskonalenia mechanizmu integracji”, co przekładając na ludzki język, oznacza jej odłożenie na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Innymi słowy, Łukaszenka w Soczi nie osiągnął prawie nic i teraz, jak spodziewają się w Moskwie, ruch leży po jego stronie, tym bardziej że czas nie wydaje się pracować na korzyść Mińska. Dlaczego? W obliczu zaplanowanych na sierpień wyborów prezydenckich sytuacja gospodarcza Białorusi, która może szybko się pogorszyć, urasta do rangi głównego wyzwania. Rosja ma zresztą w tym zakresie sporo możliwości. Przed samymi rozmowami w Soczi rosyjski Łukoil, który jest właścicielem sieci stacji benzynowych, wprowadził reglamentację w sprzedaży oleju napędowego, co mogło dotknąć białoruski sektor transportowy.
Ten krok odebrany został przez białoruskie władze jako nieuzasadniony, a wręcz odczytano go jako formę nacisku czy prowokacji. Po kilkudziesięciu godzinach Łukoil wycofał się z tej decyzji, ale sygnał został wysłany. Białoruska gospodarka, silnie uzależniona od eksportu artykułów ropopochodnych na Zachód, a innych towarów na rynek rosyjski, znalazła się w kleszczach. Moskwa w krótkim czasie może doprowadzić do jej destabilizacji i do recesji. Jeszcze w 2016 r. na zagrożenie tego rodzaju związane z wstrzymaniem rosyjskich subsydiów naftowych wskazywali eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ale teraz jest ono tym bardziej realne, że białoruska gospodarka wyraźnie zwalnia.
Jarasłau Ramanczuk, niezależny białoruski ekonomista, jest zdania, że wynik rozmów w Soczi oznacza „krach białoruskiego modelu państwa socjalnego” oraz całego systemu sterowania gospodarką zbudowanego przez Łukaszenkę. Jest też zdania, że brak rosyjskich subsydiów, które on ocenia na 2–3 mld dol. rocznie, doprowadzi do głębokiej recesji i trzeba spodziewać się spadku białoruskiego PKB w krótkim czasie z obecnego poziomu 63 mld dol. nawet do 50 mld. Towarzyszyć temu będzie dewaluacja waluty, co dodatkowo wzmocni negatywne tendencje, bo zwiększy presję emigracyjną. Innymi słowy, w obliczu fiaska w Soczi Białoruś czekają trudne miesiące, a białoruską władzę i społeczeństwo – wstrząsy.