Teza płynąca z otoczenia Mateusza Morawieckiego, że budowa Nord Stream 2 w bezpośredni sposób zagraża niepodległości Ukrainy, jest przesadzona.

A jednak, jeśli można na jej podstawie wyciągać wnioski, jak będzie wyglądała kampania dyskredytująca realizację tego szkodliwego dla całego regionu projektu, będą one pozytywne. Paradoks?

Zacznijmy od falsyfikacji samej tezy. Zgodnie z nią pozbawienie Ukrainy statusu państwa tranzytowego dla rosyjskiego gazu miałoby ułatwić Rosji podjęcie decyzji o inwazji i dokończeniu tego, co nie udało się Rosji w 2014 r. Warto przypomnieć, że wówczas istnienie rur nie zapobiegło próbie rozbicia Ukrainy. Przecież aneksja Krymu i rozpętanie wojny w części Zagłębia Donieckiego to tylko odprysk tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Ukraina nie stawiła oporu.

Plan maksimum przewidywał wówczas oderwanie od Ukrainy wszystkich południowych i wschodnich obwodów, co pozbawiłoby ją dostępu do morza z ważnym portem w Odessie na czele i zdegradowałoby do rangi państwa o znaczeniu porównywalnym z Białorusią. Temu służyły katalizowane ze Wschodu wystąpienia, których byliśmy świadkami od Odessy po Charków.

Rosji wtedy nie wyszło, ale próbowała i status państwa tranzytowego jej w tym nie przeszkodził.

Teoretycznie można zakładać, że brak przeszkód w dostawach gazu ułatwiłby Europie zamknięcie oczu na inwazję. Ale to też wishful thinking Kremla, o czym świadczą utrzymywane wciąż, mimo kręcenia nosem wielu polityków, sankcje przeciwko Rosji. Co więcej, można odwrócić tezę: gdyby Ukraina wskutek ataku zdecydowała się np. wysadzić rosyjską rurę – o czym przed trzema laty marzyli najradykalniejsi z radykalnych – Kreml mógłby przedstawiać sąsiadkę jako państwo niecywilizowane.

Mimo tych wszystkich zastrzeżeń nasza gra jest warta świeczki. Wspólne próby zablokowania NS2 to stały punkt programu wszystkich polsko-ukraińskich spotkań dwustronnych, niezależny od sporów o historię. A mocniejsze pociągnięcie tematu rury daje szansę na zrównoważenie trudnych tematów w rozmowach z Kijowem. Zdecydowane wsparcie w kwestii NS2 płynie z trzech państw bałtyckich. To, że realizacja projektu NS2 wzmacnia jedynie Rosję i ma charakter polityczny, w wymienionych krajach nie ulega wątpliwości.

A jeśli ktoś odpowie, że przecież PiS zawsze przesadza, można przypomnieć słowa kojarzonego przede wszystkim z PO Radosława Sikorskiego, który pierwszą nitkę gazociągu nazwał energetycznym paktem Ribbentrop-Mołotow. Niemcy, główny partner Rosji w budowie NS2, na razie udają, że nie widzą obaw wschodniej flanki. W tym kontekście szkoda, że w kolejnym rządzie Angela Merkel będzie miała znów SPD z jej silnym komponentem prorosyjskim zamiast najlepiej rozumiejących polskie racje Zielonych.

Ambasador Niemiec w Warszawie Rolf Nikel przekonywał w rozmowie z DGP, że NS2 to projekt czysto biznesowy, więc rządowi federalnemu nic do tego, dopóki nie łamie on prawa międzynarodowego. Gdyby Warszawie udało się skojarzyć tę sprawę z pytaniem „A co z solidarnością europejską?”, mogłaby przejąć retoryczną inicjatywę. Tyle że sukces w odwróceniu debaty byłby łatwiejszy, gdyby premier Morawiecki poszedł na symboliczne ustępstwa w kwestii uchodźców, wzorem Budapesztu. Ale to już temat na zupełnie inny komentarz.