Dziesięć lat przed definitywnym krachem na amerykańskim rynku nieruchomości, w 1997 r., ceny budowanych za oceanem domów i mieszkań zaczęły imponująco rosnąć. Cieszyło to nie tylko ich właścicieli, ale na pewnym etapie także banki, które udzielały coraz więcej kredytów klientom planującym rzutem na taśmę, przed kolejną galopującą falą podwyżek, nabyć na własność wymarzone lokum.

Amerykański problem kredytowy polegał w dużym stopniu na tym, że banki udzielały kredytów ludziom, którzy właściwie nie powinni ich dostać. Ich kondycja finansowa była na tyle niestabilna, że w długofalowej perspektywie nie gwarantowała regularności przy spłacie długoletnich zobowiązań.
W 2007 r. bańka pękła, bo złe kredyty zaczęły ważyć w portfelach banków znacznie więcej, niż powinny. Finansowy pożar rozlał się na cały świat.
Dzisiaj w Polsce dalecy jesteśmy od stawiania diagnozy, że nasze problemy ze złymi zobowiązaniami hipotecznymi są analogiczne do amerykańskich. Skala zaangażowania banków w ten, jak się okazuje, czasem trefny biznes jest bowiem nieporównywalna, tak w zakresie wysokości udzielonych kredytów, jak i ich liczby. Nie można jednak udawać, że nic się nie dzieje. Bo czy niemal 11 mld zł, na jakie eksperci wyceniają dzisiaj nieregulowane na czas, a czasem od dawna, zobowiązania hipoteczne, to mało? Zdaniem przedstawicieli banków niedużo. Możnaby nawet przyznać im rację. Chwilowo. Jak bowiem będzie za pół roku albo rok, nie wiemy. Jeśli jednak spojrzymy, w jakim tempie psują się kredyty mieszkaniowe zaciągnięte w naszych instytucjach finansowych, włos jeży się na głowie. Powodów do optymizmu nie ma, przeciwnie, są do sporych obaw.
Na razie jest jeszcze czas, aby złe kredyty zrestrukturyzować. Nie można tylko udawać, że pada kapuśniaczek, kiedy zbiera się na burzę z piorunami.