Przy takiej kumulacji niekorzystnych zjawisk trudno liczyć na poprawę warunków życia. Raczej trzeba będzie się starać, żeby utrzymać je na dotychczasowym poziomie.
Zaledwie kilka lat trwał w Polsce rynek pracownika. Od 2016 r. szybki spadek bezrobocia połączony z przyzwoitym tempem wzrostu płac pozwolił klasie pracującej stanąć na nogi. Nawet pandemia nie przerwała wzrostu dobrobytu pracowników, którzy jeszcze w 2021 r. mogli się cieszyć rosnącą siłą nabywczą pensji. Czego nie zrobił koronawirus, uczynił kryzys wojenno-energetyczny. Czy też, jak nazywa obecną sytuację historyk gospodarczy Adam Tooze, wielokryzys – połączenie skutków pandemii, rosnących napięć międzynarodowych, wojny w Ukrainie, polityki antyinflacyjnej USA, wzrostu cen energii, skutków zmian klimatycznych (i polityk klimatycznych).
Przy takiej kumulacji niekorzystnych procesów i zjawisk trudno liczyć na poprawę warunków życia. Raczej trzeba będzie się starać, żeby utrzymać je na dotychczasowym poziomie. Co prawda o miejsce pracy przesadnie martwić się nie trzeba, ale o wysokość pensji już tak.
Skąpy mikołaj
Na pierwszy rzut oka grudniowe dane dotyczące płac wyglądają bardzo dobrze: po raz pierwszy w historii średnie wynagrodzenie w Polsce przebiło, i to znacząco, barierę 7 tys. zł brutto. Ale trzeba pamiętać, że grudniowe wyniki zawsze zawyżają statystyki, gdyż pod koniec roku przyznawane są nagrody i premie świąteczne.
Tak naprawdę w tym roku te premie były dosyć skromne. Grudniowa średnia krajowa w 2022 r. wzrosła o niecałe 7 proc., licząc miesiąc do miesiąca. W 2021 r. wzrost grudniowych płac wyniósł niemal 10,5 proc. miesiąc do miesiąca. W minionym okresie świątecznym pracodawcy byli więc wyraźnie mniej hojni niż rok wcześniej – najwyraźniej przygotowują się już na spowolnienie gospodarcze. Według GUS sprzedaż detaliczna w grudniu realnie właściwie się nie zmieniła w stosunku do 2021 r. Choć ludność naszego kraju od tamtego czasu powiększyła się o jakieś 1,5 mln uchodźców, a więc przy okazji też nowych konsumentów.
Słabnąca chęć do premiowania pracowników ze strony pracodawców będzie miała niebagatelne skutki w nadchodzącym czasie. W poprzednim roku wzrost płac przez długi czas prawie nadążał za inflacją – rosnące pensje napędzane były w dużej mierze właśnie okazjonalnymi nagrodami oraz premiami. Dowodzą tego bardzo zmienne zeszłoroczne odczyty średniego wynagrodzenia. W lutym średnia krajowa wynosiła 6,2 tys. zł, żeby w marcu skoczyć do 6,7 tys., a w maju spaść do 6,4 tys. Dwa miesiące później wynosiła 6,8 tys. zł, ale w kolejnych miesiącach była niższa, aż do grudniowego skoku. Ten ostatni nie był jednak już tak wysoki, żeby pensje obroniły się przed inflacją. Grudniowy wzrost płac wyniósł 10,3 proc. rok do roku. Tymczasem ceny wzrosły w grudniu o 16,6 proc. Realne zarobki stopniały więc o rekordowe 6 proc. W tym wieku jeszcze nigdy pensje tak mocno nie straciły na wartości. Nic dziwnego, że w grudniu Polacy nie byli chętni do przesadnej konsumpcji, co zaowocowało stagnacją sprzedaży detalicznej.
Tym bardziej że powyższe dane odnoszą się do średniej dla całego kraju. W poszczególnych grupach zawodowych było znacznie gorzej. W rolnictwie i rybołówstwie oraz pozostałej działalności usługowej pensje realnie stopniały aż o 13 proc., a w handlu i naprawie pojazdów o jedną dziesiątą. O niecałe 10 proc. spadły realne zarobki w informacji i komunikacji, ale akurat w tym przypadku na biednych nie trafiło – średnie wynagrodzenie w tej grupie to 11,3 tys. zł. W całym szeregu zawodów pensje spadły o 8–9 proc., a średnia krajowa była podkręcona przez zaledwie dwie grupy. Pierwszą jest górnictwo i wydobywanie, które w czasie kryzysu energetycznego może czuć się bezpiecznie. Pensje górników realnie też stopniały, lecz ledwie o ułamek procenta i średnio wyniosły 11,2 tys. zł brutto. Wciąż o podwyżki zdecydowanie najłatwiej w transporcie i logistyce. Siła nabywcza pensji w tej branży realnie wzrosła o jedną dziesiątą (nominalnie mowa o wzroście aż o przeszło jedną czwartą). Kierowcy ciężarówek również należą do stosunkowo wąskiej grupy osób, które o swoje pensje martwić się raczej nie muszą. Magazynierzy zresztą też.
Odejść, ale dokąd
Pracodawcy w zeszłym roku często zaspokajali więc oczekiwania płacowe za pomocą premii oraz nagród, a nie podwyżek pensji zasadniczych. W ten sposób zabezpieczyli się na czas spowolnienia: znacznie łatwiej ciąć koszty pracy przez odmówienie premii niż obniżenie kwoty na pasku, na co zgodzić musi się jeszcze druga strona kontraktu. Oczywiście, pracownicy mogą po prostu zażądać podwyżki w tym roku, problem w tym, że będzie to znacznie trudniejsze niż w 2022 r., gdy można było postraszyć odejściem.
W 2023 r. zmiana miejsca zatrudnienia będzie już bardzo trudna. Pokazuje to opublikowany w połowie stycznia Barometr Ofert Pracy. „Prawie całą pierwszą połowę roku nowych ofert pracy sukcesywnie przybywało, choć z miesiąca na miesiąc coraz wolniej. Po raz pierwszy w historii monitorowania polskiego rynku internetowych ogłoszeń o pracy wartość Barometru wyniosła ponad 400 pkt. Dopiero od połowy roku zaczęły się spadki, które przyspieszały do końca roku. Ponadto, w końcu ubiegłym roku spadki przyjęły już charakter powszechny – objęły wszystkie województwa i kategorie ogłoszeń o pracy” – czytamy w publikacji Biura Inwestycji i Cykli Ekonomicznych (BIEC).
W grudniu wartość Barometru Ofert Pracy była już niższa o przeszło 14 proc. niż w grudniu 2021 r. Może być zaskoczeniem, że największe spadki dotknęły grupę zawodów ścisłych, w których podczas pandemii najszybciej przybywało ofert. Znacznie mniej wakatów notowanych jest też w sprzedaży oraz zawodach prawniczych. Nieco lepsza sytuacja jest w przypadku pracy fizycznej oraz usługach, jednak także tutaj sytuacja jest gorsza niż rok temu, nie licząc pojedynczych branży, np. turystyki.
Pracownicy nie postawią już szefa pod ścianą, grożąc mu odejściem – bo nie będzie za bardzo gdzie. Pracodawcy dodatkowo sami będą niechętnie przystawać na żądania płacowe, gdyż sami znajdą się pod presją. Obrazuje to inny wskaźnik przygotowywany przez BIEC – relacja przychodów do kosztów (ICI – income cost index). W ostatnim kwartale firmy intensywnie redukowały koszty, w wyniku czego wskaźnik ten się poprawiał, jednak w styczniu tego roku znów spadł – czyli wydatki wzrosły bardziej niż przychody. „Możliwości dalszej redukcji kosztów wyczerpały się. Co gorsza, od początku roku nastąpi ich ponowny wzrost, głównie za sprawą wyższych cen prądu i gazu oraz wzrostu minimalnego wynagrodzenia” – piszą analitycy BIEC.
Niezbyt dobrym pomysłem w obecnych czasach byłaby emigracja zarobkowa, ponieważ w Europie sytuacja płacowa jest gorsza niż w Polsce. Najnowsze dane Eurostatu dotyczące płac godzinowych obejmują III kw. 2022 r. W strefie euro pensje godzinowe wzrosły w tym czasie o zaledwie 2,9 proc. (w Polsce 13,3 proc.), przy wrześniowej inflacji dla całej strefy na poziomie 10 proc. W państwach wspólnego obszaru walutowego płace realne w omawianym okresie spadały więc dwukrotnie szybciej niż nad Wisłą. W niektórych państwach (np. Holandii i Łotwie) siła nabywcza wynagrodzeń skurczyła się aż o kilkanaście procent.
Niemądry po szkodzie
Prognozy z końca zeszłego roku nie były dramatyczne, choć zgodnie przewidywały spadek wartości wynagrodzeń w 2023 r. Według Komisji Europejskiej (prognoza jesienna) w tym roku pensje będą rosnąć na podobnym poziomie jak w 2022 r. – więc nadal wolniej od inflacji. O dokładniejsze dane pokusił się Polski Instytut Ekonomiczny. Według PIE w 2023 r. wynagrodzenia w Polsce wzrosną o 10,8 proc., a więc o przeszło 2 pkt proc. mniej od inflacji. Zaczną się z nią zrównywać dopiero pod koniec roku. Jeśli ktoś ma nadzieję, że w kolejnym roku przyjdzie odbicie, myli się. W 2024 r. pensje będą rosnąć szybciej od inflacji o zaledwie 1,2 pkt proc. Tak więc na odrobienie strat z ubiegłego i tego roku pracownicy będą musieli poczekać co najmniej do 2025 r.
Warto też spojrzeć na udział płac w produkcie krajowym brutto. Wskaźnik ten obrazuje, jak duża część wypracowywanego w kraju dochodu trafia do pracowników. W Polsce był on od wielu lat znacznie niższy niż w UE jako całości, jednak po 2015 r. regularnie rósł. W latach 2015–2020 udział płac w polskim PKB poprawił się z 48 do 51,5 proc. (w UE w 2020 r. wyniósł 57 proc.). W dwóch kolejnych latach znów zaczął szybko spadać, co było związane z rekordową rentownością firm działających w Polsce. Wzrost marż oznacza też, że większa część krajowych dochodów trafia do właścicieli kapitału. W ubiegłym roku udział płac w PKB wyniósł ledwie 46,3 proc. (w UE 55 proc.). Według prognozy Komisji Europejskiej w następnych dwóch latach zanotujemy ponowny regres pod tym względem, chociaż już znacznie wolniejszy. W 2024 r. płace odpowiadać będą za 45,9 proc. PKB.
W nadchodzących miesiącach klasa pracująca będzie więc odczuwalnie tracić. W tym roku zanotujemy spadek płac realnych drugi raz z rzędu, co wielu młodszych pracowników doświadczy pierwszy raz w swoim życiu. Być może skłoni to wreszcie polskich pracowników najemnych do organizowania się i występowania we wspólnym interesie. Ostatnie dekady to okres kurczenia się związków zawodowych i likwidacji układów zbiorowych. Bez tych bezpieczników można się obejść w czasach prosperity, gdy indywidualnie można sobie wynegocjować bardzo przyzwoite warunki zatrudnienia, jednak w czasach kryzysu niskie uzwiązkowienie i brak stabilnych reguł waloryzacji płac dadzą o sobie znać.
Ale w tym przypadku powiedzenie, że Polak mądry po szkodzie, już raz się jednak nie sprawdziło, gdyż po kryzysie z 2008 r. nie garnęliśmy się do masowego zakładania organizacji związkowych. Spory ból głowy będzie miała więc władza, bo winą za spadek poziomu życia chętniej obarczamy rząd, a nie pracodawcę. W roku wyborczym to powszechne przekonanie – abstrahując od kwestii jego słuszności – może doprowadzić do głębokich politycznych przetasowań.