Na urlopie pijemy jak Anglicy, ale jesteśmy od nich dużo mniej lubiani. Awanturujemy się jak Rosjanie i prawie tak samo nas wszędzie nienawidzą. Za to narzekamy na wszystko jak turyści z Izraela i jesteśmy równie trudni do rozruszania jak Niemcy. Polak na wakacjach to twardy orzech do zgryzienia.
Sezon wakacyjny trwa. Tak się teraz porobiło, że ciągle gdzieś ktoś wyjeżdża. Jeszcze nie wrócili do domów emeryci wypoczywający w ciepłych krajach poza najgorętszym sezonem, a już akwalungi pakują amatorzy taniego nurkowania. Na rynek trafiły właśnie oferty sylwestrowe (wysyp propozycji typu zabawa pod palmami w Tunezji i Egipcie; prócz imprezy sylwestrowej będzie barbecue na plaży, rajd quadami po pustyni i ostre picie w modnych klubach za niecałe 2 tys. zł). Można się też już zapisywać na letnie first minute 2013 (do 30 proc. taniej). Pełną parą idzie też sprzedaż wyjazdów dla narciarzy. I tak dalej. To największa i najważniejsza zmiana, jaka się dokonała w zwyczajach wakacyjnych Polaków, począwszy od 1989 r., kiedy każdy dostał paszport do kieszeni. Czas, w którym przywykliśmy wypoczywać, z dwóch miesięcy letnich i dwóch tygodni zimowych rozciągnął się na okrągły rok. Urlop za granicą stał się niemal konstytucyjnym prawem każdego Kowalskiego, więc – co ciekawe – elity umysłowe i finansowe coraz częściej wolą ładować akumulatory w kraju. Stajemy się też coraz bardziej wyrafinowani i wymagający. Jednak jeśli chodzi o stopień roszczeniowości – nic się nie zmieniło. Gorzej, wciąż rośnie. Jak opowiadają ludzie z branży turystycznej – piloci, rezydenci czy animatorzy – wypoczynek z Polakiem to wakacje z wampirem.
Już tego nie pamiętamy, ale masowa turystyka zagraniczna to sprawa całkiem nowa. W latach 90. ubiegłego wieku wypoczywaliśmy jeszcze jak za PRL-u. Wypoczywaliśmy w naszej pięknej ojczyźnie w ośrodkach FWP. Za granicę – z Orbisem lub młodzieżowym Almaturem. Wyjazdy zagraniczne były, jak opowiada Jacek Piasta z Instytutu Hotelarstwa – bardzo drogie, przez co dostępne dla nielicznych.
Wybierali się na nie głównie nowobogaccy – panowie w mokasynach z wystającymi z nich białymi, frotowymi skarpetami oraz ich partnerki w żakiecikach z tak wywatowanymi ramionami, że gabarytami przypominały Arnolda Schwarzeneggera. Boom wyjazdowy zaczął się w okolicach 2000 r. – nastąpił wysyp prywatnych biur turystycznych oraz popularyzacja internetu, co spowodowało szeroką dostępność oferty, większą konkurencję w branży, więc musiały spaść ceny. W dodatku zaczęliśmy coraz lepiej zarabiać. A kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej i strefy Schengen, okazało się, że wycieczka zagraniczna jest dostępna dla wszystkich. Ba, często tańsza niż wczasy nad lodowatym Bałtykiem.
Wycieczkowe mody zmieniały się w zależności od czasu i bieżącej koniunktury. Na przykład w 2000 r. odkryliśmy dla siebie Chorwację: jeśli w 1999 r. praktycznie nie istniała w naszych wakacyjnych planach, to dwa lata później ruszyło do niej pół miliona Polaków. Egipt czy Tunezja, które były turystycznym hitem cztery lata temu, po wybuchu arabskiej wiosny zaczęły być omijane szerokim łukiem. Natomiast minionego lata (od czerwca do końca września 2012 r.) według danych Instytutu Turystyki na czołowe miejsce wróciły Chorwacja, Włochy i Turcja. Oraz nieoczekiwanie Węgry, do których przestaliśmy jeździć w 2004 r. Kryzys w strefie euro i niestabilna sytuacja polityczna w niektórych krajach sprawiły, że zatęskniliśmy za Balatonem i gorącymi źródłami w Hajduszoboszlo.
– Zasada: im tańszy kraj, tym więcej Polaków spragnionych wakacyjnej laby, sprawdza się bez pudła – ocenia Jacek Piasta. Wprawdzie tam, gdzie drogo w Europie także występujemy całymi legionami (dla niezorientowanych: 1 legion to ok. 4,8 tys. żołnierzy), ale te wyjazdy służą głównie podjęciu pracy, więc się nie będziemy tutaj nimi zajmować. Historycznie rzecz biorąc, niewiele się w tych naszych peregrynacjach zmieniło. Tak jak na całym świecie: osobno wypoczywa elita, osobno klienci o ograniczonych możliwościach finansowych.



Czerwone punkty na mapie

Kto więc dokąd i w jakich celach się wybiera? Sylwiusz Retowski, psycholog pracy z SWPS w Sopocie, zaznacza, że społeczeństwo, także pod względem wypoczynku, mamy dwubiegunowe. Z jednej strony jest jeden z najwyższych, nie tylko w Europie, odsetek ludzi pasywnych zawodowo. Z drugiej – równie wysoki – osób pracujących ponad normę przyjętą w cywilizowanym świecie. Jedni mają czas, a nie mają pieniędzy, drudzy odwrotnie – najbardziej narzekają na brak czasu, który można przeznaczyć na wypoczynek. Jednak, jak to w Polsce, która zawsze była krajem wymykającym się prostym prawom (nie tylko statystycznym) – wypoczywają i jedni, i drudzy. A wydatki na ten cel wciąż szybują w górę, niezależnie od spowolnienia i bezrobocia. Wprawdzie wciąż jako powód pozostania w domu podczas urlopu brak pieniędzy wymienia dobrze ponad 60 proc. ankietowanych, za to liczba tych, którzy gdzieś wyjeżdżają, wciąż rośnie – wakacyjne plany miało w tym roku 42 proc. Polaków wobec 29 proc. dwa lata wcześniej. A np. w 1992 r. urlopowe walizki pakowało zaledwie 18 proc. społeczeństwa.
Reszta też by wypoczywała, ale nie ma kiedy. Dziś brak czasu na pierwszym miejscu stawia niemal połowa tych, którzy zostają w domu, wobec niespełna 40 proc. jeszcze w 2003 r. Gdyby dodać do tego osoby, które pracują w nadwymiarze, i rolników uwiązanych do gospodarstwa, szybko się okaże, że znakomitą większość Polaków zostających w domowych pieleszach trzymają tam obowiązki. Konieczność odrobienia zawodowych zaległości z całego roku (remont mieszkania) lub chęć zarobienia dodatkowych pieniędzy (fucha). Część twierdzi, że nie czuje potrzeby wyjeżdżania, bo wszystko, co trzeba do odpoczynku, ma blisko siebie. Częściej wrażeń na urlopowym wypadzie szukają zatem ci nieszczęśnicy, którym przyszło pędzić żywot w miejscowościach tak dużych, że problemem jest wyprowadzenie psa, nie mówiąc o możliwości rozłożenia leżaka pod oknem. Przy okazji zamożniejsi i lepiej wykształceni niż ogół. Każdy zresztą ma inne potrzeby.
Radomir Świderski z Rainbow Tours opowiada, że dziś nie sposób sprzedać jednej oferty jednemu (jak to się mówi) targetowi. A na pewno nie w tej samej porze. Rok dzieli się na sezony i podsezony. Kraje turystyczne mają swoje mapy, gdzie czerwone punkty wyznaczają gorące miejsca, w które ciągną młodzi spragnieni rozrywki z domieszką adrenaliny. I te o chłodniejszych barwach. Wiosną i jesienią na pokładach czarterowych samolotów przylatują tam emeryci, by w najwyższym sezonie oddać pole rodzinom z gromadkami dzieci.
Ludzie z branży turystycznej zauważają w ostatnich czasach, że nieco zamożniejsze towarzystwo tak się wyedukowało i poobijało na zagranicznych wojażach, że przestało się zadowalać tym, co najtańsze. – Jeszcze cztery lata temu najważniejsze było, żeby w ogóle gdzieś wyjechać, i to jak najtaniej, w ofercie last last minute. Teraz klient robi się coraz bardziej wyrafinowany – mówi Jacek Parysek z biura Grecos Holiday.
Teraz uwaga wakacyjnego Polaka przerzuca się z dwu- i trzygwiazdkowych hoteli z siermiężnym all inclusive (najtańsze jedzenie z kotła plus rozwodnione piwo w barze) na hotele cztero- i pięciogwiazdkowe. – Niemal 75 proc. naszej oferty sprzedaje się w takim trybie – chwali się Parysek I tłumaczy, że teraz klient jest ciekawy świata – nie tylko zabytków (te już widział), ale stylu życia i kultury. Dlatego ceni sobie np. kuchnię regionalną. Choć nie zawsze bywa w tym konsekwentny.

„Dlaczego było tak mało chińszczyzny?” – skarżyła się w piśmie do centrali biura pani, która wyjechała na wakacje w ramach oferty „Poznaj kuchnię Hiszpanii”.

Jesteśmy otwarci na nowe. Jeden z rezydentów opowiada anegdotę: w jednym z lepszych greckich hoteli urządzili dla rozrywki klientów wieczór japoński. W pewnym momencie podchodzi pani w średnim wieku, taka bardziej ą i ę, i pyta, czy dobre to sushi, czy może bezpiecznie spróbować. Zapewniona, że produkt jest najwyższej jakości, odchodzi, by za chwilę zjawić się z górą marynowanych greckich buraczków na talerzu. Pełna entuzjazmu: – Pyszne to sushi, w Warszawie takiego nie ma.



Wracam do kraju na pani koszt

Marek, rezydent pracujący dla jednego z największych i najbardziej prestiżowych touroperatorów zauważa, że klient stał się dużo mniej zahukany niż kiedyś. Obowiązuje reguła: płacę, więc wymagam. – Sezon, który kończy się reklamacjami na poziomie 20 proc., należy uważać za niezwykle udany – mówi. Jego zdaniem to efekt nie tylko większej świadomości konsumenckiej, lecz także czystej kalkulacji. Trzeba się skarżyć, reklamować, a nuż coś się z biura wyciągnie i dzięki temu obniży koszty wyjazdu.
Nim wyjedziemy, sprawdzamy dokładnie w sieci, czego można się spodziewać: jaki hotel, kuchnia czy animacja na poziomie. – Ale dopiero po przylocie na miejsce polka zaczyna się na dobre – śmieje się Magda, która od pięciu lat pracuje jako rezydentka (Turcja, Egipt, Tunezja i Grecja). Przekraczamy próg hotelu i w ruch idą zaraz aparaty fotograficzne i kamery. Dokumentujemy. A potem pretensje: że łóżko nie było takie, jak w prospekcie, że toaleta z innej strony, że widok na morze przesłoniło drzewo. I jeśli powłoczki na pościel nie odpowiadają kolorem tym, które ujrzeli na zdjęciu, jest powód, by zrobić karczemną awanturę. – Gdybym miała talent, napisałabym poradnik dla rezydenta, jak nie dać się wyprowadzić z równowagi – mówi Magda. I sypie przykładami: – Gdzie jest ten Kolos – pyta wczasowicz, przechadzając się po porcie na wyspie Rodos. – Już dawno go nie ma, został zburzony podczas trzęsienia ziemi w 227 r. p.n.e. – odpowiada. – A ty, głupia dziewucho, obejrzałabyś sobie przynajmniej pocztówki, jak chcesz ludzi oprowadzać. Tam go sfotografowano!
Jest też skarga, która pojawia się jak refren: „Bo wyście mi tego nie mówili” – zmienia się tylko temat piosenki. W tej kategorii mieści się wszystko: kamienista plaża w Grecji („Gdybym wiedział, moja noga by w tym miejscu nie postała”). Zostawiony w autokarze plecak („Skąd mogłem wiedzieć, że powinienem go zabrać?”). I klimat („Nie mówiliście mi, że w tym cholernym Egipcie jest tak gorąco. Domagam się zwrotu kosztów i odszkodowania za cierpienia!”).
Jeśli zaś nie da się czegoś natychmiast załatwić według życzenia klienta, pojawia się zaskakująca groźba: „Jeszcze dzisiaj wracam do kraju. Na pani koszt!”. Jak śmieją się przedstawiciele branży, jesteśmy w tych zachowaniach bardzo podobni do turystów z Izraela. Oni tak samo wszystko reklamują i narzekają.
Generalnie rzecz biorąc, Polacy na wakacjach bywają dokuczliwi jak mało kto. Piją dużo – przebijają ich w tej dyscyplinie tylko Anglicy – ale mniej od wyspiarzy dają się lubić. Tamci, nawet jeśli się poawanturują, coś zdemolują, na drugi dzień przychodzą z przepraszającym uśmiechem i płacą za zniszczenia. W dodatku z dużą górką. Polacy będą woleli się obrazić i zadzwonić do tzw. centrali, skarżąc się, że ktoś ich sprowokował, żądając interwencji i zwolnienia połowy personelu. Jesteśmy pod tym względem bardzo podobni do Rosjan: takie samo rozdęte ego i agresja przy braku empatii i zdolności językowych. Z zasady też nie dajemy napiwków (bo już zapłaciliśmy za wszystko). – Jednak Rosjan w miejscowościach turystycznych nie lubią bardziej niż naszych – przyznaje Wróblewski. Bo jeśli tamci obcego języka ani w ząb (przecież ich jest imperium), nasi przynajmniej się starają. – Wprawdzie denerwują się, że w hotelowej recepcji nikt nie mówi po polsku, ale w tzw. pidżyn english usiłują dogadywać się z personelem – mówi.
Tam, gdzie jeździmy najchętniej, obsługa już się przyzwyczaiła, że jeśli ktoś krzyczy „Where is pilot”, to nie chodzi mu o kapitana, tylko o urządzenie do zmieniania kanałów w TV (remote control). I że to jest Polak.

Energiczni emeryci

Jeśli już jesteśmy przy tych międzynarodowych porównaniach, to za wyjątkiem alkoholowych uniesień jesteśmy równie sztywni, trudni do rozruszania, jak nie przymierzając Niemcy. Ale chcemy, żeby nas zabawiano, masowano po plecach i głaskano pod włos. Gościowi już nie wystarcza oferta typu wieczór regionalny z tańcami, chodzeniem po ogniu i tłuczeniem talerzy. Ma być więcej.
– Dlatego większość biur stawia na wykwalifikowanych animatorów – mówi Rafał Wróblewski z Grecos Holiday. Bo nawet jeśli w jakimś obiekcie nie ma oszałamiającej infrastruktury, np. amfiteatru (coraz częściej powstają przy dużych obiektach, organizuje się w nich koncerty, widowiska typu światło i dźwięk etc.), niezbędny jest kaowiec z charakterem. Biura przy naborze do pracy organizują castingi niczym do programów typu „Mam talent!”. Bo właśnie od animatora głównie zależy, jak duży będzie procent tzw. ripiterów, czyli klientów chcących wyjechać za rok z tym samym biurem podróży.
Chodzi nie tylko o to, żeby zabrać rano skacowane towarzystwo na aquaaerobik, a w południe zająć się ich dziećmi (dobra animacja dla najmłodszych to magnes na klientów rodzinnych). Rzecz w tym, żeby tych ludzi spod znaku „płacę i wymagam” oszołomić. – Miałem animatora, który robił cuda – ciągnie Wróblewski. – Kiedyś zsadził z wózka ponadosiemdziesięcioletniego pana z alzheimerem, a jego żonę przekonał, żeby jego, młodego byka, zawiozła na tym wózku na drinka, do baru. I wszyscy bohaterowie tej historii byli zachwyceni. Ten sam kaowiec skłonił panie w wieku matuzalemowym do tego, aby na swoich wózkach zrobiły wyścigi wokół basenu hotelowego. One się świetnie bawiły, a obsługa robiła w majtki ze strachu, że coś im się stanie.
I tu dochodzimy do kolejnej zmiany w wakacyjnym krajobrazie. Osoby na emeryturze coraz częściej jeżdżą po świecie. Potrafią przez cały rok zbierać na to pieniądze. – Są bardziej aktywni, milsi i ciekawsi obcych obyczajów niż 30–40-latkowie. I znacznie mniej roszczeniowi – uśmiecha się Magda.
Ich przeciwieństwo to małolaty, czyli 18–19-latkowie. Najczęściej zbyt leniwi, żeby na własną rękę wyskoczyć z kumplami na surfing czy żagle. Wolą kupić sobie tydzień w formule all inclusive i przez ten cały czas nie odejść od basenowego baru . – O szóstej rano na chwiejnych nogach wychodzą ze swoich pokojów i pędzą nad hotelowy basen, żeby rzucić ręcznik na leżak stojący blisko wody – opowiada rezydentka. I potem już tak leżą.
Dlatego coraz więcej osób wykupujących zagraniczne wycieczki zastrzega, że chcą do hotelu, w którym nie będzie innych Polaków. Zwyczajnie się wstydzą. A klienci zamożniejsi i lepiej wykształceni przestają jeździć za granicę w ścisłym sezonie. Zwłaszcza że mało którego z białych kołnierzyków stać zawodowo na to, aby wziąć w jednym ciągu trzy tygodnie urlopu. Oni sobie to wolne dozują: lato nad Bałtykiem albo na Mazurach, zima w Alpach, jesień (lub tydzień wiosny) w tropikach. Albo nawet trzy razy Polska, zwłaszcza że dynamicznie zmienia się i pięknieje mapa turystyczna naszego kraju. Ale to już zupełnie inny temat.