Najpierw nadzór bankowy zabrał się do kredytów hipotecznych, co spowodowało, że wraz z nowym rokiem znikną te denominowane w walutach, a i o złotowe będzie trudno. Teraz zaczął zwalczać wojnę depozytową. Skutecznie. Banki po cichu zaczęły wycofywać się z wysoko oprocentowanych lokat.
Wojna na atrakcyjne depozyty zaczęła się w listopadzie, gdy z ofertą lokat z dzienną kapitalizacją oprocentowanych powyżej średniej rynkowej – ponad 7 proc. – wyszły m.in. BGŻ Optima, Meritum Bank czy Polbank EFG. – Uważamy, że działania takie destabilizują rynek depozytowy, bo klienci przenoszą swoje środki w znaczącej skali pomiędzy bankami. To z kolei rodzi ryzyko problemów dla banków, w tym i tych, które udziału w wojnie nie biorą – mówi „DGP” Wojciech Kwaśniak, wiceprzewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, przez bankowców nazywany Generałem. Wysłał w tej sprawie wyraźny sygnał do banków, które niechętnie przyznają się do wywieszenia białej flagi. Zasugerował, by przestrzegały prawa i wycofały lokaty pozwalające uniknąć płacenia podatku od zysków kapitałowych, czyli tak zwanego podatku Belki.
W grudniu po ofercie Meritum i BGŻ Optima nie było już śladu. – W pierwszych tygodniach po wprowadzeniu promocyjnej lokaty zainteresowanie nią przerosło nasze oczekiwania, dlatego zdecydowaliśmy się wycofać ją z oferty szybciej – mówi oficjalnie Piotr Grzybczak, dyrektor zarządzający BGŻ Optima. Nieoficjalnie w spółce córce BGŻ usłyszeliśmy, że decyzję przyspieszył list z nadzoru bankowego.
– Windowaliśmy stawki. Teraz w związku z planowanym połączeniem z Raiffeisen Bankiem będziemy musieli ściśle współpracować z nadzorem, nie chcemy mu się narażać – usłyszeliśmy w Polanku EFG. Wysoko oprocentowana lokata ma być tu przyjmowana tylko do połowy stycznia.
– Wojna depozytowa jest niebezpieczna, bo zmniejsza rentowność banków. Dlatego musimy znaleźć inny sposób na finansowanie przez banki kredytów, szczególnie tych długoterminowych niż zbieranie depozytów – przekonuje Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich.
Do spotkania bankowców z Komisją Nadzoru Finansowego w tej sprawie ma dojść już 11 stycznia. Wojciech Kwaśniak chce, by banki emitowały różne rodzaje obligacji. Będą je mogli kupować również klienci indywidualni. Co ma choć trochę złagodzić żal po wysoko oprocentowanych lokatach, dzisiaj w praktyce już nieistniejących.

Generał zakazał: Wysoko oprocentowane lokaty znikną

Polskie banki muszą szukać kapitału nie tylko w kieszeniach klientów– mówi Wojciech Kwaśniak, wiceprzewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego.

Co jest złego w wojnie depozytowej? I dlaczego postanowił pan przykręcić bankom kilka śrubek naraz?

Wojna depozytowa oznacza wzrost ryzyka systemowego oraz kosztów finansowania dla banków. Takie działania destabilizują rynek depozytowy, bo klienci przenoszą swoje środki w znaczącej skali pomiędzy bankami, a to rodzi ryzyko problemów dla banków – także tych, które udziału w wojnie nie biorą. Krytycznie odnosimy się także do tego, aby instytucje oferujące kredyty z niskimi marżami kredytowymi finansowały je wysoko oprocentowanymi i niestabilnymi depozytami. To prosta droga do przyszłych problemów.

Pod koniec listopada kilka banków zaoferowało wysoko oprocentowane kredyty – nawet 8 proc., a po kilku dniach się z tego wycofały. To pana zasługa?

To znaczy, że nadzór jest skuteczny, a i banki w większym stopniu dostrzegają ryzyka systemowe. Nie można bezkarnie destabilizować rynku depozytowego, w sytuacji gdy od trzech lat nie funkcjonuje normalnie rynek międzybankowy. Będziemy starali się go stopniowo odbudować, bo banki muszą dawać przykład odpowiedzialnego zarządzania. Współpracując, dają najlepszy wyraz zaufania do siebie i całego systemu. To osłabia ryzyko wojen cenowych i zmniejsza ryzyko systemowe.

Ma pan narzędzie, by zmusić banki do otwarcia się na rynek międzybankowy?

Oceny systemów zarządzania ryzykiem obowiązujących w bankach oparte są na różnego rodzaju limitach i kryteriach ich ustalania. KNF ma możliwość sprawdzenia i oceny, czy te limity ustalone są w oparciu o racjonalne kryteria, czy nie. Punktem odniesienia są własne oceny nadzoru poszczególnych banków. Wątpliwe byłoby to, że jakiś bank ocenia inny z punktu widzenia współpracy z nim według skrajnie ostrzejszych kryteriów niż używane przez KNF wobec niego oraz innych banków. Jesteśmy zdeterminowani, by przywrócić ten rynek do normalności. Jeśli i KNF, i NBP, i rząd, i same banki twierdzą, że nasz rynek finansowy jest wolny od kłopotów, które gnębią dzisiaj rynki zagraniczne, a nasz sektor bankowy jest nie tylko wysoko skapitalizowany, lecz także efektywny, to nie ma żadnych podstaw do tego, by banki nie dokonywały transakcji pomiędzy sobą.

Z początkiem stycznia wchodzą w życie przepisy, które eliminują z rynku kredyty hipoteczne w walutach, a w złotych bardzo ograniczają. Dlaczego KNF jest aż tak uwrażliwiony na finansowanie przez banki potrzeb mieszkaniowych?

Jeśli chodzi o kredyty walutowe, to banki musiały zrozumieć, że produkty niszowe mają być rzeczywiście niszowe. W przypadku kredytów w złotych zależy nam, by brali je klienci mający zdolność kredytową i pewien poziom udziału wkładu własnego. Chcemy zabezpieczyć banki przed powtórką sytuacji, z jaką mamy do czynienia teraz, gdy ok. 150 tys. kredytów na ok. 40 mld zł ma LTV powyżej 100 proc. Do tego część banków nie ma zagwarantowanej w umowach możliwości zabezpieczenia przez klienta takiego kredytu. Będą zmuszone same tworzyć rezerwy z kapitałów własnych.



Kredyty hipoteczne zaczęły się szybciej psuć?

W 2011 r. banki już zrobiły 2 mld zł odpisów na kredyty hipoteczne. Blisko 60 proc. portfela to kredyty walutowe. A waluty gwałtownie podrożały. Portfel w sposób naturalny zaczął się psuć i ten proces jest większy niż w kredytach złotowych.

W 2011 r. znacząco wzrósł procent złych długów?

Nie. Udział należności zagrożonych w portfelu walutowych kredytów hipotecznych nie powinien przekroczyć 3 proc., ale to efekt skali rozwoju akcji kredytowej w poprzednich okresach, a także osłabienia złotego, przez co zwiększył się portfel denominowany w walutach. Oznacza to, że poziom należności zagrożonych będzie nadal na niskim poziomie, niezagrażającym stabilności banków.

KNF ma pomysł, by długookresowe kredyty nie były finansowane krótkimi depozytami?

Musimy rozwinąć rynek instrumentów dłużnych. Bez tego sektor bankowy nie będzie się w stanie finansować. Proste źródła, np. z depozytów, już zostały wyczerpane. Zmieniły się rynki międzynarodowe i pozyskanie kapitału od spółek matek będzie coraz trudniejsze.

Banki komercyjne muszą zacząć emitować obligacje zabezpieczone, a wyspecjalizowane – np. hipoteczne – listy zastawne. Obligacje muszą być o różnych profilach ryzyka, w zależności od zabezpieczeń i ratingu. To będzie wpływało na popyt, a popyt na cenę. Konieczne jest, aby był to rynek papierów ratingowanych, różnych, notowanych na Catalyst i o odpowiedniej płynności.

Ale teraz na rynkach jest olbrzymia nieufność i to zarówno do papierów niezabezpieczonych, jak i zabezpieczonych.

Dlatego musimy stworzyć wysoki standard tego rynku. Tylko to zagwarantuje pozyskanie finansowania po racjonalnym koszcie.

Te papiery będą mogły być nabywane również przez klientów indywidualnych.

Jeśli będą notowane na giełdzie, a taka jest nasza intencja, to będą je mogli nabywać klienci indywidualni. Mało tego, chcemy, by banki mające duże portfele w walutach finansowały je także przez emisje własnych papierów dłużnych nominowanych we frankach szwajcarskich i w euro. Nasza giełda jest do tego przygotowana i czeka na takie emisje. Dodatkową korzyścią z emisji będzie rozwój rynku kapitałowego i stworzenie inwestorom możliwości lokowania kapitału w nowe instrumenty.

To marchewka i dla klientów, i dla banków. Ale zanim zaczną emitować obligacje na masową skalę, muszą się wzmocnić. KNF wydała zalecenie, by podniosły współczynnik wypłacalności dla banków z 8 do 12 proc.?

Uważamy, że 12 proc. to poziom gwarantujący długookresową stabilność i rozwój banków w niestandardowych warunkach kryzysowych. Oprócz tego odnosimy się do międzynarodowych badań. Europejska Grupa Doradztwa Ekonomicznego (EEAG), ciało wspierające Europejską Radę ds. Ryzyka Systemowego, uważa, że optymalny poziom współczynnika to 13 proc. Nadzór szwedzki ogłosił, że tamtejsze banki od 2012 r. muszą utrzymywać współczynnik w przedziale 10 – 17 proc. Bank Anglii zaleca, by był on w przedziale 10 – 15 proc.

W Polsce utrzymanie tego wskaźnika jest związane z dodatkowymi kryteriami, które banki muszą spełnić, aby móc wypłacić dywidendę.

Tak. Współczynnik Tier 1, czyli kapitałów podstawowych pierwszej kategorii, nie może być niższy niż 9 proc. Dywidendy nie będą mogły także płacić banki, które otrzymały w ramach nadzorczej oceny BION ocenę gorszą niż 2,5 pkt. A tak jest w czterech bankach komercyjnych. Nie wypłacą jej też instytucje, w których udział kredytów walutowych dla osób prywatnych przekracza 50 proc. tego portfela. A tak jest w kilkunastu bankach.

Do tego jeśli bank matka ma niedobór kapitału Tier 1 w stosunku do poziomu 9 proc., spółka córka także nie może wypłacić dywidendy. A tak jest w przypadku wielu właścicieli polskich instytucji. I żeby bank wypłacił dywidendę, musi spełniać wszystkie te kryteria. Dodatkowo z uwagi na przepisy prawa dywidendy nie płacą banki objęte postępowaniem naprawczym.

Co będzie w przypadku np. Pekao SA, który spełnia kryteria, ale spółka matka nie ma kapitałów pierwszej kategorii na wymaganym poziomie? Ten bank wypłacał nawet powyżej 70 proc. zysku.

To znaczy, że w myśl tych zasad w 2012 r. nie wypłaci akcjonariuszom dywidendy. Zatrzymany zysk wzmocni nie tylko polski bank zależny, ale w ujęciu skonsolidowanym również całą grupę UniCredit.

Czy pana zdaniem jest w Polsce jakiś komercyjny bank, który spełnia wszystkie kryteria?

Tak, jest ograniczona liczba takich banków, m.in. bank PKO BP.

Ile banków nie spełnia norm kapitałowych: ma współczynnik wypłacalności niższy niż 12 proc. lub Tier 1 poniżej 9 proc.?

7 – 9 banków, jeśli mówimy o Tier 1, i dwa razy większa liczba, jeżeli mówimy o współczynniku na poziomie 12 proc. Większy problem jest z przekroczeniem 50-proc. progu kredytów walutowych od osób fizycznych w całości portfela dla osób prywatnych. Tak jest w kilkunastu bankach.

Jeśli spółki matki będą musiały się dokapitalizowywać, to polskie banki w najbliższych latach mogą mieć problem z pozyskaniem kapitału na finansowanie działalności. Czy KNF ma pomysł, jak rozwiązać ten problem?

Pierwszy to właśnie pozostawianie zysków w spółkach, bo nic tak nie służy dzisiaj budowie zaufania jak odpowiednio wysoki gotówkowy kapitał. Dążymy także w perspektywie do zmiany modelu finansowania działalności w obszarze długoterminowych kredytów przez dostęp banków do długoterminowych pasywów. Nie tylko z lokat, bo to – podkreślam – rodzi ryzyko wojny depozytowej.