Evo Morales może uchodzić za ekscentryka światowej polityki, ale gdyby nie jego żarliwie antyamerykańska i antyimperialistyczna polityka, neoliberałowie mogliby nosić go na rękach: boliwijska gospodarka po raz pierwszy od dekad wyszła na prostą
Festiwal uścisków, uśmiechów, wznoszonych w górę ramion, wielobarwnych strojów i żarliwych orędzi – kilka ostatnich miesięcy w Boliwii upłynęło pod znakiem przypominania rodakom Moralesa, że ich prezydent to prosty człowiek z ludu. Evo uwijał się na wiecach. Siostro – tak zwracał się do kobiet, szefie – mówił mężczyznom, okazując jakże ceniony w kulturze macho szacunek. Nie obyło się też bez pogróżek. – Spuścimy tęgie lanie imperium, tym wszystkim zdrajcom, separatystom i kapitalistom – perorował na ostatnim przed głosowaniem wiecu.
Nie obyło się bez wizyt w miejscach, w których w ciągu ostatniej dekady wyrosły pomniki jego władzy. W rodzimej wiosce Isallawi w stanie Oruro stoi prezydenckie muzeum, w pustoszonym kolejnymi powodziami stanie Pando wybudowano wioskę Puerto Evo. W pobliżu La Paz ma powstać fabryka nawozów oraz – obiecana w trakcie kampanii wyborczej – elektrownia nuklearna, a przedmieścia z centrum metropolii łączy dziś sieć kolejek linowych. W sercu stolicy ruszyły prace nad nowym pałacem prezydenckim, utrzymanym w stylistyce neoandyjskiej, nawiązującej do prastarych wzorców architektonicznych andyjskich Indian. Dotychczasowa siedziba, odbudowany po rewolcie w 1875 r. Spalony Pałac, od lat drażniła przywódcę. – On jest pełen europejskich symboli i jest mały jak mysia dziura – utyskiwał swego czasu Morales. Cóż, Wielki Dom Ludu – jak mówi o nowym kompleksie prezydenckim lider – będzie miał 29 pięter, lądowisko dla śmigłowców, audytorium obliczone na tysiąc osób oraz miejsce przeznaczone na tradycyjne indiańskie ceremonie.
Rodacy nie mają najwyraźniej nic przeciwko tym planom: w połowie października Evo rozniósł rywali: 61 proc. głosów (i tak 3 proc. mniej niż pięć lat wcześniej) wystarczyło, żeby wygrać w pierwszej turze. Najważniejszy kontrkandydat – magnat z branży cementowej Samuel Doria Medina – uzyskał 24,5 proc. Nikt nie kwestionował wyniku, sam Medina ograniczył się do zapewnienia, że „wciąż będzie dokładać wysiłków na rzecz poprawy sytuacji w kraju”. Evo przetrącił kręgosłup swoim adwersarzom nawet w Santa Cruz – stanie, który jeszcze niedawno był bastionem opozycji, która nawet mówiła o secesji. Z sondaży wynika, że Morales mógł tam liczyć na głosy dokładnie 51 proc. jego mieszkańców.
– To triumf antykolonialistów i antyimperialistów – już w wyborczy wieczór grzmiał z balkonu prezydenckiego pałacu w La Paz Morales. – Będziemy rosnąć i będziemy kontynuować proces wyzwolenia gospodarczego – zapewniał. W dole falował wielotysięczny tłum jego zwolenników, entuzjastyczną wrzawą kwitując każde zdanie. Również wzmianki o politycznych guru Moralesa: Fidelu Castro i Hugo Chavezie.
– Ot, taka gadka – twierdzi jednak Eduardo Gamarra, politolog z Florida International University. – Nawet biorąc po uwagę pewne różnice, przede wszystkim sprowadzające się do większej kontroli państwa, Morales pozwala gospodarce funkcjonować w ramach wcześniej ustalonego modelu – podkreśla. Nacjonalizacja przemysłu gazowego i naftowego, odebranie kilku wielkich kondominiów ziemskich magnatom na wschodzie kraju, pognębienie rozmaitymi środkami opozycji – owszem. Ale zdaniem Gamarry jednocześnie Morales odsunął się też od swoich niegdysiejszych sojuszników, radykalnych ekologów i przedstawicieli indiańskich wspólnot, i unika socjalistycznych skrajności. Takie lawirowanie okazało się zaskakująco skuteczne.
Rewolucjonista rozważny
„Ukryta w cieniu bardziej ludnych i lepiej prosperujących sąsiadów, malutka i zubożała Boliwia, niegdysiejszy permanentny przypadek beznadziejny, jeżeli chodzi o gospodarkę, stała się nagle innym wyjątkiem – tym razem dobrym” – zachwycał się kilka miesięcy temu reporter szacownego dziennika „The New York Times”. – Na swój sposób to taki autsajder – sekundowała mu szefowa misji MFW w La Paz Ana Corbacho. – Generalny trend w regionie jest taki, że redukujemy prognozy wzrostu, poza jedyną Boliwią, gdzie je podnosimy – dodawała.
Trudno się tym peanom dziwić, gdy spojrzy się na liczby: ubiegłoroczny wzrost gospodarczy na poziomie 6,5 proc. (w ciągu ostatniej dekady średnio 5 proc.), inflacja pod kontrolą, zrównoważony budżet, niegdysiejsze olbrzymie zadłużenie zredukowane do rozsądnych rozmiarów, a na dodatek rezerwy walutowe wielkością dorównujące połowie gospodarki (ponad 48 proc. PKB). Ba, nawet znacjonalizowanie sektora gazu i ropy, a także ok. 20 innych wielkich przedsiębiorstw nie odstraszyło na dłuższą metę zagranicznych inwestorów – w 2013 r. Boliwia przyciągnęła najwięcej FDI (inwestycje bezpośrednie) na całym kontynencie (5,9 proc. PKB). – Ekipa Evo Moralesa prowadzi rozważną politykę makroekonomiczną – przyznali w jednym z raportów z początku tego roku eksperci Banku Światowego. O „rozważnym zarządzaniu fiskalnym” napisali też analitycy agencji ratingowej Fitch.
Jednocześnie „rewolucja trwa”, jak na lidera partii o nazwie Ruch ku Socjalizmowi (MAS) przystało. Procent inwestycji publicznych praktycznie się podwoił – z 6,3 proc. w 2006 r. do 12,8 proc. w 2013 r. W 2014 r. ma to być 13,4 proc. W latach 2005–2012 wydatki socjalne wzrosły o 45 proc. W tym samym okresie sferę ubóstwa zredukowano o jedną czwartą, a skrajnego ubóstwa – o 43 proc. Zmniejszyła się rozpiętość dochodów, a minimalne płace w ciągu dekady podskoczyły o prawie 88 proc. I nawet jeżeli krytycy przypominają, że wciąż co czwarty (według niektórych badań nawet co piąty) Boliwijczyk ma na życie mniej niż 2 dol. dziennie, nadzieją takich ludzi na wyjście ze skrajnego ubóstwa jest Evo.
Wszystko ma jednak swoją cenę. Gdy 1 maja 2006 r. Morales ogłosił nacjonalizację przemysłu gazowego i naftowego, z miejsca znalazł się w gronie najbardziej znienawidzonych liderów na świecie – obok ówczesnych prezydentów Wenezueli i Iranu: Hugo Chaveza oraz Mahmuda Ahmadineżada. Obrazili się Hiszpanie i Brazylijczycy, którzy w boliwijskim sektorze wydobywczym mieli znaczne udziały, za pariasa uznali Evo Amerykanie – najważniejsi adresaci jego tyrad.
Teoretycznie opłaciło się: te pieniądze oliwią machinę wydatków publicznych oraz pozwalają odłożyć rezerwy walutowe na czarną godzinę. Boliwijczycy próbowali już tej sztuczki w 1937 r. i 1969 r., odstraszyły ich jednak potencjalne konsekwencje. Morales nie miał nic do stracenia i dziś jego politykę gospodarczą zasila strumień pieniędzy z kopalin, w sumie szacowany na 82 proc. przychodów państwa. Nie tylko o gaz i ropę chodzi, ceny tej drugiej poszły zresztą ostatnio ostro w dół – Boliwia ma olbrzymie złoża litu (ok. 40 proc. światowych zasobów), pierwiastka niezbędnego w bateriach telefonów komórkowych czy ogniwach elektrycznych aut.
Ceną były jednak status międzynarodowego pariasa, uzależnienie gospodarki od wydobycia surowców i konieczność szukania partnerów w Chinach, Rosji czy Iranie. Nie brak analiz wskazujących, że po siedmiu latach tłustych musi nadejść siedem lat chudych. – Jest kilka powodów, dla których można zakładać, że następna pięciolatka Moralesa będzie znacznie trudniejsza niż poprzednia – podkreśla komentator dziennika „Financial Times” John Paul Rathbone. Według niego spadek cen surowców jest trendem długoterminowym, podsycanym przez coraz większe i łatwiejsze wydobycie gazu (i ropy) z łupków, nie tylko w USA, ale też w Ameryce Łacińskiej: Meksyku i Argentynie. To oznacza też skurczenie się puli pieniędzy na inwestycje publiczne i opiekę socjalną w Boliwii, co w połączeniu z rosnącym wpływem Evo na rodzimą politykę – rozprawą z opozycją, pozbywaniem się dawnych sojuszników, przejmowaniem kontroli nad państwem: od związków zawodowych po sądownictwo – może zmienić przychylne nastawienie Boliwijczyków do rewolucji.
I oczywiście pozostaje kwestia, czy boliwijski prezydent nie zapragnie czwartej kadencji. Potencjalnego napięcia w kraju, jakie wywołałaby taka decyzja, nie sposób lekceważyć. A to nie jest wykluczone, dowodzą przeciwnicy – ale i niedawni sojusznicy – Moralesa. – Znam go jak własną kieszeń– mówił niedawno Roman Loayza, niegdysiejszy przywódca ruchu małych farmerów. – Walczyliśmy razem i mieszkaliśmy razem przez wiele lat. Szliśmy ramię w ramię w wielu manifestacjach. Tylko że to już nie jest ten skromny przywódca, jakiego znaliśmy. Dziś to arogancki, srogi władca, którego cieszy posiadanie władzy – skwitował.
Bin Laden z Andów kopie piłkę
Nie zawsze tak było. Obchodzący pod koniec października 55. urodziny Evo mógłby w nieskończoność grać swoją biografią, demonstrując, że jest człowiekiem z ludu. Urodził się w odległym zakątku kraju, w klepiącej biedę rodzinie farmerów, uprawiających kokę na zboczach Andów. Dojrzałości nie dożyła czwórka z siedmiorga rodzeństwa, jego matka nieomal się wykrwawiła, rodząc go. Latami odbywał ze swoim ojcem regularne, trwające dwa tygodnie piesze wędrówki, prowadząc lamy przez góry, by na targach w sąsiedniej prowincji wymieniać się płodami ziemi z innymi rolnikami. „Do czternastego roku życia nie wiedziałem, co to bielizna” – napisał Evo w wydanej wiosną, na fali kampanii, autobiografii (w dwóch wersjach: dla dorosłych i dla dzieci).
Jako trzynastolatek zorganizował w rodzinnych okolicach drużynę piłkarską, wkrótce miał zostać prezesem młodzieżowej ligi futbolowej. Jednocześnie, po śmierci ojca, odziedziczył oparte w dużej mierze na uprawie liści krzewów koki gospodarstwo. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, gdy zapisał się do związku zawodowego podobnych sobie farmerów. Pięć lat później został sekretarzem generalnym cocaleros.
W Boliwii trudno o lepszą szkołę aktywizmu politycznego niż związki zawodowe. „Ruch robotniczy był zwarty w znacznie większym stopniu niż chwiejne boliwijskie partie polityczne” – pisze prof. Marcin Kula w „Anatomii rewolucji narodowej”, XX-wiecznej historii Boliwii, nawiązując przede wszystkim do pierwszych buntów tamtejszych górników. „Osady przykopalniane łatwo stawały się robotniczymi fortecami. Stosunki wewnętrzne w osadach akcentowały klasową strukturę społeczeństwa. Samo mieszkanie tam uzależniało całkowicie od przedsiębiorstwa. Zarządca, sprawujący swą funkcję z ramienia koncernu górniczego był w osadzie władcą absolutnym. W praktyce funkcjonował też jako przedstawiciel państwa. Nadzór techniczny mieszkał najczęściej w oddzielonych sektorach i w lepszych warunkach” – dodaje.
To górnicy przecierali szlaki cocaleros i innym buntownikom współczesnej Boliwii. Ich protesty przekształcały się w wielogodzinne bitwy z wojskiem lub zajmowanie miasteczek przy użyciu kopalnianego dynamitu. Walki nie unikał też Morales: np. w 1989 r., kiedy to w trakcie starć z policją został pobity do nieprzytomności. Jak opowiadał po latach, mundurowi mieli porzucić jego ciało w chaszczach przeświadczeni, że nie żyje. W tle konfliktu górników i farmerów z elitami kręcili się boliwijscy lewacy. „Relatywnie wiele z lektur wiedzący o świecie studenci oraz zapatrzeni w Europę intelektualiści, konfrontujący swe wrażenia ze stanem kraju” – charakteryzował ich prof. Kula. – „Okazywali się podatni na myślenie burzycielskie” – dodawał.
Platformą dla rozmaitych środowisk stał się stworzony w latach 90. Ruch ku Socjalizmowi. Na jego czele stanął oczywiście Evo: wówczas już najważniejszy reprezentant cocaleros, Indian, robotników, piłkarzy. W 2002 r., kiedy Morales, po raz pierwszy podszedł do wyborów prezydenckich, przegrał z ubiegającym się o reelekcję Gonzalo Sanchezem de Lozadą (różnicą zaledwie 1,5 proc.) – ale jednocześnie MAS stał się drugą siłą w parlamencie. W Waszyngtonie przyjęto to zwycięstwo z zaniepokojeniem, uznając, że do władzy pchają się handlarze narkotyków. – To bin Laden z Andów – mówił o Moralesie ówczesny ambasador USA w Boliwii Manuel Rocha.
Co nie udało się wtedy, powiodło się cztery lata później już w pierwszej turze. Morales wprowadził się do Spalonego Pałacu i rychło z kraju musieli wyjeżdżać zarówno amerykański ambasador, jak i cała ekipa antynarkotykowej agencji DEA. Od tamtej pory nowy prezydent zaprowadzał sprawiedliwość dziejową: ogłosił koniec kolonializmu, do pierwszego gabinetu zaprosił wielu niezbyt doświadczonych (wkrótce wymienionych) przedstawicieli wspólnot indiańskich, w oparciu o kalendarz Majów zapowiedział koniec kapitalizmu i koncernu Coca-Cola, rozważał przywrócenie tradycyjnych kar (jak chłosta czy wygnanie), zawiózł liście koki na posiedzenie ONZ w Nowym Jorku, zmienił konstytucję i w 2009 r. – w połowie kadencji – poddał się referendum, w którym rodacy decydowali, czy ma odejść ze stanowiska. W tym czasie równość panowała też na murawie boiska w La Paz, na które Boliwijczyk zaciągnął m.in. Diego Maradonę, Olivera Stone’a, Seana Penna czy Mahmuda Ahmadineżada.
Mieszanka ekscentryczności i decyzji poważnego kalibru sprawiła, że Evo stał się wdzięcznym obiektem kpin dziennikarzy, na równi z Muammarem Kaddafim, Hugo Chavezem czy Kim Dzong Ilem. Teraz jednak coraz częściej porównuje się go z byłym prezydentem Brazylii Lulą Ignaciem da Silvą czy dawnym marksistowskim rewolucjonistą z Urugwaju Jose Mujicą, który uchodzi za przyjaznego biznesowi. – Morales radzi sobie z gospodarką znacznie lepiej niż większość jego lewicowych towarzyszy – ocenia John Paul Rathbone. – Najwyraźniej zrozumiał, że solidne podstawy makroekonomiczne dają mu autonomię, która z kolei pozwala mu na tyrady wymierzone w kapitalistów i imperialistów, za czym nie idą konsekwencje. Za to taka retoryka kupuje mu poparcie w ojczyźnie i daje polityczne przykrycie dla cichego sojuszu z prywatnymi przedsiębiorcami – dowodzi.
O ironio, nawet ta retoryka łagodnieje. – Czas rozmontować ten światowy system finansowy i jego satelitów, MFW i Bank Światowy – grzmiał Evo w przemówieniu niecałe dwa lata temu. Ostatniego lata, ogłaszając rozpoczęcie finansowanego tę drugą instytucję programu wsparcia przez uprawy komosy ryżowej w Boliwii, promieniał. – Bank Światowy już nas nie szantażuje ani nie narzuca warunków. Już tego nie robi – komentował. A po podpisaniu stosownych umów zabrał szefa Banku Jima Yong Kima, jakżeby inaczej, na boisko. Pokopać w piłkę.
Farmer i gospodarz byłych prezydentów
Tak czy inaczej Morales ma zapewnione miejsce w historii: w połowie obecnej kadencji stanie się najdłużej urzędującym przywódcą Boliwii, po założycielu państwa marszałku Andresie de Santa Cruz, który rządził krajem w latach 1829–1839. Pytanie tylko, czy nie zechce zagrać o wyższą stawkę – czwartą kadencję.
Oficjalnie Evo złożył dosyć mętne oświadczenie. – Uszanuję konstytucję – uciął pytania po październikowym zwycięstwie. Więcej powiedział reporterom BBC, którzy odpytywali go w La Paz. – Rozumiem ten latynoamerykański sposób myślenia, że tu zawsze chodzi o przywództwo konkretnej osoby, ale ja go nie lubię – mówił, nawiązując do tradycyjnego modelu rządów jednostki, caudillo. – Ktokolwiek przyjdzie po 2020 r., będzie musiał przyjąć nasz patriotyczny program. Nie będzie więc zapotrzebowania na kolejną prezydenturę Evo, taką do 2025 r. – dorzucił. Plan Moralesa na emeryturę sprowadza się jakoby do powrotu na farmę, odwiedzania starych przyjaciół i wybudowania kilku domków, w których mogliby się zatrzymywać byli prezydenci i jego przyjaciele.
Rzeczywiście, prawne szanse na utrzymanie się Moralesa przy władzy do 2025 r. są niewielkie: konstytucja ogranicza liczbę kadencji prezydenckich do dwóch. Ostatnia reelekcja była możliwa tylko dzięki temu, że sąd uznał, iż pierwsza kadencja Moralesa (2006–2009) nie liczy się, gdyż pod jej koniec zmieniono konstytucję. Tyle że ten trik będzie już trudny do powtórzenia – kilka tygodni temu Evo wygrał co prawda w cuglach, ale MAS stracił konstytucyjną większość w parlamencie. Teraz więc zmiana ustawy zasadniczej pod jakimkolwiek pretekstem będzie wymagała znalezienia sojuszników wśród sił, którym z Moralesem nie musi być po drodze. Z drugiej jednak strony złośliwi mogliby rzec, że kalendarz Majów przewidywał też koniec świata – a jednak Evo wciąż rządzi.
Ekipa Moralesa prowadzi rozważną politykę ekonomiczną – przyznali eksperci Banku Światowego. O „rozważnym zarządzaniu fiskalnym” napisali analitycy agencji ratingowej Fitch