Za wymianą ciosów wokół reformy Gowina kryje się spór o wartości podstawowe. A także pytanie o to, w jakim stopniu szkoła wyższa powinna być korporacją.
/>
Niewielka sala w warszawskiej redakcji Teologii Politycznej stała się widownią przełomowego zdarzenia. W dyskusji starli się przed dwoma tygodniami: wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego Piotr Dardziński oraz lider Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej Aleksander Temkin. Temat: ustawa nazywana konstytucją polskiej nauki.
Co w tym niezwykłego? Resort Jarosława Gowina przyznał właśnie, że przed ogłoszeniem projektu nowego ustroju szkół wyższych konsultacje trwały całe 574 dni. A komitet to jedno z najlepiej zorganizowanych lobby w Polsce.
Opowieść o mijaniu się
A jednak do rozmowy wcześniej nie doszło. Jarosław Gowin, jego zastępcy i współpracownicy konsekwentnie unikali choćby pozoru dyskusji z komitetem. Sam minister nigdy nie zaprosił Temkina ani jego ludzi na oddzielne negocjacje. Nieliczne spotkania odbywały się na neutralnym gruncie, na przykład na forum prezydenckiej Narodowej Rady Rozwoju. Tymczasem na tle środowisk naukowych to komitet ma spójną wizję. Jeszcze za poprzedniej władzy potrafił mówić donośnie, co mu się nie podoba. Początkowo najpoważniejszym zagrożeniem miało być finansowanie znacznej części polskiej nauki poprzez system grantów, zdaniem takich krytyków jak Temkin nieprzejrzysty i niekorzystny dla dyscyplin humanistycznych. Komitet wskazywał też na pokusy platformerskiego ministerstwa, aby oszczędzać na regionalnych uczelniach. W starciu z projektem Gowina doszła jeszcze jedna pretensja: o budowanie neoliberalnej wizji szkoły wyższej zarządzanej jak przedsiębiorstwo.
Z kim w takim razie dyskutował Gowin? Przede wszystkim z gremiami zrzeszającymi rektorów, zdominowanymi przez profesurę (Rada Główna Nauki i Szkolnictwa Wyższego), no i z gośćmi takich wyreżyserowanych widowisk jak Narodowy Kongres Nauki, gdzie ostatecznie prezentowano projekt. Wyselekcjonowani dyskutanci przedstawiali drobne zastrzeżenia, ale nie zasadnicze polemiki.
Gowin i Temkin nie stanęli twarzą w twarz jako symboliczni antagoniści. Z jednej strony minister, erudyta w garniturze, sam były rektor, gładki, nieco protekcjonalny wobec oponentów. Z drugiej Temkin, filozof piszący doktorat „Pojęcie winy i odpowiedzialności u Dostojewskiego”, emocjonalny młody człowiek, jakby żywcem przeniesiony z lat 80., kiedy byłby modelowym asystentem w swetrze.
Byłoby uproszczeniem postrzegać w ten sposób cały komitet. Są tam, wśród 50 członków i większej liczby dorywczych współpracowników, nawet pojedynczy profesorowie. To zresztą mozaika ideowa, od lewicowców zaczytanych w Krytyce Politycznej po członków sympatyzującego z PiS Akademickiego Klubu Obywatelskiego. Tym niemniej sam Temkin dobrze uosabia ducha buntu „chudego naukowca” – przeciw profesorskiej oligarchii i przeciw wspierającej tę oligarchię władzy.
Minister na kruchym lodzie
Może nie należy mieć do Gowina fundamentalnej pretensji. To jeden z niewielu członków tego rządu (jak również poprzednich), który stawiając sobie za cel urzędowania ułożenie nowego ustroju szkół wyższych, uruchomił jakiekolwiek konsultacje, nawet jeśli ułomne. Zaś jego obawa przed bijatyką z jedynym środowiskiem reprezentującym alternatywną koncepcję mogła się brać nie wyłącznie z taktyki czy z charakteru. Także z kruchości jego politycznej pozycji.
Obejmując urząd, Gowin wiedział o wykonanych pod adresem ludzi Temkina przedwyborczych gestach PiS. Jednak te gesty były dość ogólne. Zarazem wiedział i to, że nauka nie jest programowym priorytetem tego rządu. Można było nawet twierdzić, że oddanie jej „liberałowi” i koalicjantowi to rodzaj triku, podyktowanego nadzieją na ewentualne budżetowe oszczędności „na nauce” i na nieotwieranie kolejnego frontu.
Nie wydaje się, aby Jarosław Kaczyński wnikał mocno w temat. Kiedy trzy miesiące temu Gowin prezentował mu gotowy projekt na Nowogrodzkiej, zaaferowany wojną o sądy prezes nie poczynił do niego uwag, poza dwiema: aby pomyśleć o nieco godziwszym wynagradzaniu naukowców (w tekście są wskaźniki uposażeń dla nich) i aby być ostrożnym z quasi-lustracyjnymi zapisami odsuwającymi dawnych agentów od uczelnianych funkcji i międzyuczelnianych ciał.
Zdaje się, że Gowin uwiódł szefa PiS wizją podniesienia efektywności szkolnictwa wyższego kojarzonej z programem innowacyjności wicepremiera Morawieckiego. Prezesowi opowiadano, że przy niewielkich ogólnych nakładach na naukę najważniejsze jest postawienie na kilka najsilniejszych ośrodków, gdzie będzie można kształcić uczonych na miarę światową zamiast wypuszczać ich, często już na etapie studiów, za granicę. Przy czym wicepremier zapewniał Kaczyńskiego, jak teraz opinię publiczną, że nie kładzie krzyżyka na prowincjonalnych uczelniach.
Szarpanie wicepremiera
Przyszedł jednak kryzys polityczny z prezydenckimi wetami i podejrzenia prezesa, że Gowin chce budować ugrupowanie dla Andrzeja Dudy. Wywołało to tolerowane przez lidera ataki ważnych polityków PiS na projekt. Przy czym o ile Ryszard Terlecki, szef klubu i wicemarszałek, kierował się także pretensjami wobec prawicowego konkurenta w Krakowie, o tyle Włodzimierz Bernacki, profesor UJ, mówiący, że reforma jest „wisienką na torcie minister Kudryckiej”, pozostał wierny przedwyborczym zapowiedziom PiS. Sprzyjało temu wrażenie, że środowiskiem, któremu reforma podoba się najbardziej, jest liberalna opozycja: była minister z PO Lena Kolarska-Bobińska czy posłowie Nowoczesnej.
Atmosfera wokół ambitnego wicepremiera zaczęła się zagęszczać. Ale nie stała się rozpaczliwa – o czym świadczy zgoda prezesa PiS na tworzenie nowego ugrupowania, swoistej wolnorynkowej nogi koalicji. Zwolennicy Gowina w obozie rządowym zapewniają, że projekt będzie uchwalony. Ba, przechodzą do kontrataku. Skoro Terlecki potraktował ustawę pełnymi irytacji słowami, oni zaczęli kolportować niekorzystną dla wicemarszałka wersję, dbając, by dotarła do ucha prezesa. On i Bernacki mają być profesorami od lat zajętymi polityką, zagrożonymi nowym systemem oceny świata nauki, który kładzie nacisk nie na wartość dla uczelni ludzi z naukowymi tytułami, a na realne osiągnięcia naukowców wszystkich szczebli. Niesprawiedliwe? Może, ale skuteczne. W końcu dogadujący się gładko z rektorami Gowin twierdzi tak jak Temkin, że walczy z profesorską „oligarchią” .
Projekt będzie pewnie czekał, aż rozstrzygną się poważniejsze z punktu widzenia PiS konflikty. Ale wobec podziałów w klubie i wahań prezesa komitet może mieć poczucie, że prawicowe drzwi są uchylone – tylko wsunąć nogę.
Szczypta populizmu
Komitet od początku wykazywał się sprawnością. Choć nie jest liczny, umiał organizować masowe konferencje, malujące czarny obraz nauki i przestrzegające przed jej komercjalizacją, co uderzy zwłaszcza w humanistów. To trafiało zarówno do socjaldemokratów, jak i antyliberalnych prawicowców. Na czarne marsze Temkina przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego chętnie powoływał się PiS. Pośród doraźnych sojuszników komitetu widać było wroga prawicy Karola Modzelewskiego jak też bliskiego jej Andrzeja Nowaka. Sam Temkin współdziałał tak z Solidarnością jak z ZNP. Docierał do biskupów, przestrzegając kardynała Kazimierza Nycza, że wyśrubowane normy ewaluacyjne uderzą w Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego. On, lewicowiec, odwoływał się do konserwatywnego języka narodowej wspólnoty, przestrzegając, że prymat publikacji w obcych językach jako wyznacznika oceny naukowej zagraża tematom ważnym dla polskiej tożsamości.
Stawiając w końcu na przekonanie niechętnych Gowinowi polityków PiS, Temkin wybrał też ostry, populistyczny język. Podczas ulicznej konferencji prasowej opisał nową ustawę jako produkt sojuszu ministerstwa z „brudnymi układami rektorów”. Choć ani Gowinowi, ani rektorom nie da się dowieść brzydkich intencji. Wielu z nich to osoby przejściowo dające się namówić na pełnienie uciążliwych funkcji.
Ale komitet również nie stawiał od początku na konflikt totalny. Nawet dziś przez gardło Temkina przechodzą komplementy pod adresem poszczególnych zapisów, na przykład sprawiedliwszego niż do tej pory traktowania doktorantów. To raczej wytwarzanie atmosfery izolacji, którą podchwyciła część kokietowanej przez resort profesury, zepchnęło komitet pod ścianę. Zarazem Temkin pojął rzecz podstawową w dzisiejszym życiu publicznym: żeby być zauważonym, trzeba być wyrazistym.
Recepta: mniej demokracji
Tylko że za tą wymianą ciosów kryje się spór o wartości podstawowe. Dobrze uchwyciła to komisja uczelniana Solidarności na Uniwersytecie Warszawskim. W swoim oświadczeniu zadała pytanie, jak dalece szkoła wyższa powinna być korporacją. Ministerstwo trochę tak ją postrzega. Z jednej strony pozostawia w projekcie wiele szczegółów dotyczących wewnętrznej organizacji uczelni do decyzji im samym. Z drugiej przesądza o silnej pozycji rektora postrzeganego bardziej jako menedżer niż reprezentant społeczności.
Sprzyja temu konstrukcja jego wyboru – kandydata zgłasza rada uczelni, tajemniczy organ złożony w ponad połowie z ludzi spoza niej. Także sam rektor nie musi być uczonym dobranym z wewnątrz. W zamyśle ta rada to przynajmniej w części reprezentanci środowisk gospodarczych i samorządowych regionu, którzy kierując się własnymi interesami, będą wymuszali efektywność, jak rady szkolne i uczelniane w USA.
Te polskie rady, skądinąd nieskonstruowane w sposób spójny (bo ich członków powołuje z kolei senat uczelni), budzą niepokój tych, którzy widzą w szkołach wyższych raczej wspólnotę niż firmę. Grupa byłych działaczy NZS, którzy podpisywali w 1981 r. w Łodzi porozumienie z komunistycznym ministrem, opisała w oświadczeniu udział rad w zarządzaniu uczelnią jako koniec akademickiej samorządności. A Aleksander Temkin widzi w silnej władzy rektora groźbę dominacji profesorskiej oligarchii. Sypie przykładami nadużyć, choćby domniemanych machinacji z doktoratem biznesmena Marka Goliszewskiego – i to na szacownym Uniwersytecie Warszawskim.
Ministerstwo ma solidne kontrargumenty. Uczelnie korzystają z publicznych środków, więc można od nich oczekiwać menadżerskiej efektywności. A w nauce nie ma demokracji, więc wspólnota uczonych też może być osłoną dla innej formy oligarchii. Ta retoryka wywołuje entuzjazm zwolenników ograniczenia uczelnianej samorządności, jak dawny doradca prezydenta Komorowskiego prof. Maciej Żylicz czy były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Leszek Pacholski, który żąda wręcz, aby to minister zarządzał zdalnie uczelniami. Są to ludzie bliżsi poprzedniej władzy niż obecnej.
Temkin odpowiada, że receptą na nieformalne układy jest jawność i przejrzystość decyzji, a rektor dyktator tego nie gwarantuje. Odwołuje się do przykładu ostatnich wyborów rektorskich, gdzie kandydaci na różnych uczelniach odmawiali prezentowania programów i ponad kampanie wyborcze przedkładali układy z profesorskimi grupami interesów.
Ile światełek dla Polski
Jest i drugi spór. Podczas spotkania w redakcji Teologii Politycznej Temkin rzucił pod adresem wiceministra Dardzińskiego, że jego resort chce budować „Polskę czterech światełek”. Chodzi o wizję państwa stawiającego na kilka „flagowych” uczelni, w miejsce pisowskiego zrównoważonego rozwoju, nacechowanego troską o rozwój prowincji.
Trudno o takiej tezie debatować w oderwaniu od realiów. Komitet skrzyknął się za rządów PO w 2013 r., w obronie likwidowanego wydziału filozofii na uniwersytecie w Białymstoku. Padły wtedy sensowne argumenty: prowincji potrzebne są uczelnie, i to z pełną ofertą, a istnienie wydziałów humanistycznych, choćby słabszych, to wsparcie dla lokalnych elit, czasem także gwarancja – nie w przypadku filozofii, ale historii czy etnografii – badań ważnych dla kultury regionu.
Komitet nie był zdolny przedstawić obszerniejszych dowodów na to, że w tej chwili na prowincjonalnych uczelniach humanistyczne wydziały taką rolę pełnią. Ale ministerstwo nie jest w stanie tej tezy podważyć. Przy słabości mediów, zwłaszcza lokalnych, to rzeczywistość wymykająca się szczegółowszemu opisowi.
Temkin uważa, że nowy system ewaluacji będzie ułatwiał pozbawianie całych kierunków uprawnień do przyznawania doktoratów, a nawet do kształcenia magistrów. Wskazuje też na specjalne przepisy nowej ustawy, jak choćby sławny już art. 61, który pozwala ministrowi bez podawania uzasadnień na likwidację całych kierunków w szkołach wyższych, jeśli „przestały odpowiadać lokalnym lub regionalnym potrzebom społeczno-gospodarczym”.
Takie wytrychy, obok „menedżerskiej” konstrukcji uczelni, to według niego droga, aby ją sprowadzić do jednej roli: produkowania zasobów na rynek pracy. A gdzie jej kulturotwórcza misja, pyta. Komitet obawia się zresztą i tego, że ten przepis może posłużyć karaniu niepokornych uczonych. Podobnie jak inne, choćby zgoda na arbitralny tryb zwalniania pracowników przez rektora.
Efektywność czy degradacja
Z drugiej strony podczas debaty osoby solidaryzujące się z wiceministrem Dardzińskim zarzucały Temkinowi, że chce produkowania słabych doktorów na słabych uczelniach. Ministerstwo i w tej materii ma argumenty. Po pierwsze, wspomniana już zasada uzależnienia ocen placówek od realnych naukowych osiągnięć, a nie od liczby habilitowanych doktorów, ma być dobrą motywacją rozwojową. Tę zasadę stosuje się już teraz w nowym algorytmie podziału środków między uczelnie.
Po drugie, z miliardowego funduszu nazwanego Inicjatywą Doskonałości uczelnie będą mogły uzyskiwać dodatkowe pieniądze, rywalizując w obrębie kilku różnych kategorii wynikłych z poziomu ocen. W efekcie nie tylko te „flagowe”, uznane za najlepsze, wezmą udział w podziale tortu. Dardziński dowodził, że już przy obecnym systemie ewaluacji wydziały dostające niskie noty traktowały je jako zachętę do restrukturyzacji i podniesienia poziomu. Dawał konkretne przykłady.
Temkin boi się ich zdemotywowania i trwałej degradacji. I poddaje w wątpliwość kryteria oceniania. Choćby premiowanie publikacji w periodykach „o międzynarodowym znaczeniu” (wymieniać się je będzie na specjalnej liście). Czy nie oznacza to, że badania doceniane za granicą nie staną ponad krajowym pożytkiem społecznym? Czy zajmowanie się gender nie będzie bardziej opłacalne niż badanie zjawiska reprywatyzacji – takie pytania muszą poruszyć serce prawicowca. Podobnie jak troska o lokalne uczelnie dotknie czułego punktu wielu posłów PiS.
Słuchając wymiany zdań między wiceministrem, który chwilami wygrywał argumentami, a Temkinem, który przy całej demagogicznej przesadzie prezentuje rzetelną troskę o naukę, wiedziałem jedno. Do takich spotkań powinno dojść wcześniej. To pozwoliłoby na uruchomienie argumentów, które opinia publiczna znać powinna.
Jest jeszcze czas
Ministerstwo deklaruje chęć poprawienia niektórych zapisów. Przyznaje, że w następstwie negocjacji z rektorami konstrukcja „zewnętrznych” rad uczelni jest zbyt zhybrydyzowana i niespójna. Że przepisy dyscyplinarne wymagają namysłu. Chce jednak uniknąć zasadniczej debaty aksjologicznej. Pytanie: „korporacja czy wspólnota” zbywa. A możliwe, że w jej następstwie można by udzielić odpowiedzi bardziej zniuansowanych, pośrednich.
Nad wszystkim ciąży niejasność co do politycznych uwarunkowań. Nie wiemy, jaka jest odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego. Do krytyków z klubu PiS dołączył minister Henryk Kowalczyk, przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów. On także kwestionuje rolę rad zarządzających uczelniami „z zewnątrz”. I czyni to niejako w imieniu premier Szydło.
A zarazem pomimo blokad ze strony ministerstwa po raz pierwszy odbywa się tak szeroka dyskusja nad tym, jak mają wyglądać polskie uczelnie. I to jest wartość. Pytanie tylko, kogo trzeba najbardziej pilnować, żeby nie została zmarnowana.