Niewielka firma z Ożarowa Mazowieckiego wylądowała na Marsie. Na razie niedosłownie, ale jej urządzenia już pomagają w badaniu Czerwonej Planety. Paradoksalnie, właściciele Vigo System twardo stąpają po ziemi.
Lądowanie łazika Curiosity na Marsie 6 sierpnia 2012 r. uznaje się za największy sukces w eksploracji kosmosu od czasu lądowania człowieka na Księżycu. Niespodziewanie jest to także sukces polskiej myśli technicznej, bowiem jeden z instrumentów pojazdu był wyposażony w półprzewodnikowe detektory podczerwieni produkcji polskiej firmy Vigo System SA. NASA zgłosiła się po instrument polskiej firmy na cztery lata przed startem misji. Vigo dostarczyło kilka prototypów urządzenia, które musiały przejść rygorystyczne testy. Obyło się bez większych problemów, skutkiem czego są one pierwszym obiektem polskiej produkcji na Czerwonej Planecie. Ale znacznie bardziej produkty Vigo przydają się tutaj, na Ziemi – pomagają w wykrywaniu nowotworów, szukaniu narkotyków i materiałów wybuchowych, chronią przed pożarami i sterują pociskami balistycznymi.

Urządzenie, które nie istnieje

Jak na firmę, której udało się osiągnąć międzynarodowy sukces, i to w tak spektakularnej branży, o Vigo System jest stosunkowo cicho. A mogłaby uchodzić za sztandarowy przykład historii sukcesu okresu transformacji. W tym roku bowiem firma z Ożarowa skończy 26 lat. Ale historia całego przedsięwzięcia sięga jeszcze lat 80. Wtedy w Wojskowej Akademii Technicznej zespołowi pod przewodnictwem prof. Józefa Piotrowskiego udało się skonstruować urządzenie, które zgodnie z obowiązującymi wówczas poglądami naukowymi nie miało prawa istnieć. Był to półprzewodnikowy, niechłodzony detektor dalekiej podczerwieni, czyli urządzenie umożliwiające wykrycie niewidzialnego dla ludzkiego oka promieniowania o częstotliwości niższej niż światło widzialne. Istniejące w tamtych czasach detektory tego typu pracowały tylko w bardzo niskich temperaturach, wymagały więc chłodzenia ciekłym azotem. WAT-owcy pokazali, że takie urządzenie skonstruowane z półprzewodnika może funkcjonować w temperaturze pokojowej.
Był 1987 r. i chociaż w powietrzu czuć już było zmiany, to jednak w instytucjach wciąż jeszcze panował socjalizm. Nikt nie był zainteresowany przełomowym wynalazkiem. – Wdrożenie go do produkcji było niemożliwe, bo ówczesny przemysł półprzewodnikowy i nauka borykały się z produkcją i rozwojem prostych układów scalonych. Podjęliśmy więc desperacką decyzję wzięcia spraw w swoje ręce – wspomina Mirosław Grudzień, prezes Vigo System. We trzech (prof. Józef Piotrowski, dr Wiesław Galus i dr Mirosław Grudzień) postawili wszystko na jedną kartę – rozstali się z placówkami naukowymi, żeby założyć własną firmę. Pomieszczenia wynajęli od swojego byłego pracodawcy, Instytutu Fizyki Plazmy, gdzie ktoś wykazał się zrozumieniem dla ich szaleństwa. Za oszczędności całego życia udało im się uruchomić – jak ją określa Grudzień – quasi-chałupniczną produkcję, za pomocą aparatury i maszyn, które sami konstruowali lub odkupili od upadającego przemysłu. – Wówczas postawiliśmy nasze życie na głowie – kwituje krótko prezes Vigo.

American Dream

Traf chciał, że dość szybko znaleźli potencjalnego kupca na swój wynalazek. Profesor Piotrowski wyjechał do Stanów na konferencję, gdzie miał okazję go zaprezentować międzynarodowej publiczności. Zainteresował się nim Fred Perry, przedstawiciel handlującej zaawansowaną elektroniką firmy Boston Electronics Corp. Dostrzegł w polskim wynalazku ogromny potencjał.
– Dla Amerykanów Polska była wtedy krajem, w którym białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Tym bardziej nikt nie wierzył, że mogą tu powstać rzeczy kompletnie wywracające poglądy na fizykę niektórych zjawisk – wspomina Grudzień. Dlatego Perry pozwalał swoim klientom wypróbować produkt, nie mówiąc o tym, że pochodzi z Polski. Dowiadywali się o tym dopiero po podpisaniu umowy sprzedaży. W ten sposób Ameryka stała się pierwszym rynkiem zbytu dla Vigo. Do naukowców pracujących w wynajętych pomieszczeniach na warszawskim Bemowie zaczęły spływać pierwsze dewizy.
Handel między krajami po obu stronach żelaznej kurtyny nie był wtedy łatwy. Dla żadnej ze stron. Za Atlantykiem wymagało to serii zezwoleń, m.in. z Departamentu Stanu, przejścia procedur celnych, wypełnienia sterty papierów. Na szczęście Perry wziął całą papierologię na siebie. W Polsce musiało się to odbywać za pośrednictwem central handlu zagranicznego. Naukowcy postanowili więc sprzedawać swoje produkty za pośrednictwem instytutu, który przy okazji czerpał z tego niemałe profity. Obowiązywało wtedy prawo odpisu dewizowego, co oznaczało, że instytucja sprzedająca za dewizy mogła połowę z nich odkupić po oficjalnym, korzystnym kursie. Instytut kupował za te pieniądze m.in. aparaturę.
Pierwsze zarobione pieniądze pozwoliły na większe inwestycje, m.in. na zakup specjalistycznej aparatury od upadających państwowych molochów z branży elektronicznej, np. warszawskiej Fabryki Półprzewodników Tewa. Szybko rozrastał się także zespół współpracowników, bo w warunkach permanentnego braku wszystkiego trzeba było mieć kilku zaopatrzeniowców, którzy załatwiali nawet małe uszczelki, do tego własny warsztat mechaniczny itp. W ten sposób już w 1989 r. Vigo zatrudniało 100 osób. Dzisiaj jest ich o 40 mniej.

Na satelitę z clean roomu

Po USA przyszedł czas na podbój reszty świata. Instrumenty marki Vigo pojawiły się w Japonii, potem do listy klientów dołączyła Europa, a następnie Chiny. Dzisiaj Vigo sprzedaje na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Także przemysł kosmiczny stosunkowo wcześnie docenił zalety produktów firmy, bowiem już w połowie lat 90. do firmy zgłosili się przedstawiciele amerykańskiego koncernu ITT, którzy potrzebowali detektora podczerwieni do budowanego przez siebie satelity. – Kiedy przyjechali do nas, powiedzieli: „Panowie, macie najlepsze detektory na świecie, ale produkujecie je w takich warunkach, że nie możemy ich od was kupić” – wspomina Grudzień. Amerykanie wymagali, aby elementy do satelitów powstawały w ultrasterylnych clean roomach i były produkowane według ściśle określonych, powtarzalnych procedur. Po tej wizycie szefowie Vigo postanowili, że wybudują zakład produkcyjny, którego nie będą musieli się wstydzić przed zagranicznymi gośćmi. Dzięki środkom własnym, Agencji Techniki i Technologii (poprzedniczki Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości) oraz Ministerstwa Nauki udało się wybudować nowoczesne laboratorium produkcyjno-badawcze, które powstało przy współudziale Wojskowej Akademii Technicznej i do dzisiaj jest wspólnie użytkowane.

Z Marsa do szpitala

Odkrycie założycieli Vigo sprawiło, że detektory podczerwieni trafiły pod strzechy. Wcześniej takie urządzenia wymagały chłodzenia ciekłym azotem, a najmniejsze egzemplarze były wielkości szklanki. Vigo System zmniejszyło je do rozmiarów kostki cukru, a nawet mniejszych. Dodatkowo nie wymagają chłodzenia, pracują od razu po włączeniu i w zasadzie przez dowolnie długi okres. Dzięki temu znalazły zastosowanie w dziesiątkach różnych urządzeń z branż tak różnych, jak kolejnictwo i medycyna.
Miniaturowe detektory są częścią ultraczułych spektrofotometrów, które wykrywają śladowe ilości danych substancji już w stężeniu jednej cząsteczki na trylion. Dzięki temu narkotyki lub materiały wybuchowe można wykrywać przy zamkniętym bagażniku samochodowym. Możliwa jest budowa urządzeń do diagnostyki onkologicznej, które wykrywają markery chorób nowotworowych na tak wczesnym etapie, że choroba nie daje znaku jeszcze żadnymi objawami. Służą też do budowy bezdotykowych przyrządów do pomiaru temperatury, które są wykorzystywane m.in. w pociągach dużych prędkości, gdzie monitoruje się za ich pomocą np. temperaturę maźnic z częstotliwością 17 tys. pomiarów na sekundę. Umożliwia to odpowiednio wczesne wykrycie awarii łożysk.
Produkty Vigo służą także do budowy bramek przed tunelami kolejowymi, które są tak czułe na zmiany temperatury, że zawczasu są w stanie wykryć zarzewie pożaru w pociągu przewożącym materiały łatwopalne. Wystarczająco wcześnie, aby zatrzymać go przed wjazdem do tunelu.
Miłośnikiem podczerwieni jest także wojsko, które wykorzystuje światło o tej długości fali do budowy systemów sterowania pociskami. A kamery podczerwieni zamontowane na dronach potrafią monitorować terytorium, nad którym przelatuje bezzałogowiec, pod kątem wielu różnych parametrów. W całkowitej ciemności potrafią wykrywać ludzi i sprzęt bojowy, obserwować ruchy wojsk, a w zastosowaniach cywilnych – oceniać stan zasiewów, zagrożenie lasów szkodnikami czy wcześnie wykryć potencjalne zagrożenie pożarem.

Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.