O reformie mówi się w kontekście uczniów, dostosowywania szkół, problemów gmin. Ale zapomina się, że ma ona również ludzką twarz. Człowieka sfrustrowanego, bo okłamanego. Załamanego, bo często bez pracy i perspektywy pracy – mówią nauczyciele. Kiedyś stażysta, mianowany, z kontraktu i dyplomowany. Dziś: komiwojażer, objazdowy, z doskoku.
/>
– Gdybyśmy rozmawiały jeszcze kilka dni temu, pewnie bym urządziła cyrk i się rozkleiła. Dziś próbuję ochłonąć – mówi Barbara Chyłka, nauczycielka z Opola. Rocznik 1978. – Chociaż nie, cyrk to nam urządzają. Latający Cyrk Monty Pythona. Tylko jakoś mi nie do śmiechu.
Objazdowi, latający. To określenia dla nauczycieli ze szkół, których wkrótce ma nie być. Czyli gimnazjów. Dorabiają, ratują swoje domowe budżety. Robią cokolwiek, by przetrwać. Kto może, ucieka. Kto ucieknie, ten ma szczęście. Gimnazja to umieralnie, a nauczyciele stracili resztki autorytetu – słychać takie głosy. Przesada?
– Ja bym to określiła mniej dyplomatycznie, tak nie do druku w gazecie – uśmiecha się Barbara Chyłka. Po chwili poważnieje, bo wracają niewesołe wspomnienia sprzed kilku miesięcy. – Przez ułamek sekundy zaczęła kiełkować we mnie myśl, że jestem nieudacznikiem, bo potrafię tylko uczyć. Zaraz jednak nakrzyczałam na siebie: kobieto, jesteś wartościowym człowiekiem, nie możesz ulec tej atmosferze. Mam jednak koleżanki, które wpadły w depresję, jedzą antydepresanty i środki na uspokojenie. Z dziewczyny, którą w maju zwolniono ze szkoły, został cień człowieka. Ta reforma niszczy nas fizycznie, bo o naszej zjechanej psychice nie ma nawet co mówić.
Dwa worki z przeszłości
To był straszny rok. Nie chciała czekać na „jakoś to będzie”, dlatego od stycznia rozwiozła po różnych placówkach 31 swoich CV (zawsze miała pod ręką kilka sztuk w samochodzie). Oddzwoniono z trzech miejsc, z czego jedno musiała sama skreślić ze względu na warunki płacowe. Dziś nie wie, jaka będzie jej sytuacja za miesiąc, bo dyrektorzy szkół sami nie mają pewności, czym dysponują. Wizja niezapłaconych rachunków i kredytów przeraża. – Znam niemiecki i życiowy plan B sprowadza się do tego, że wyjadę za granicę opiekować się dziećmi. Mam w tym wprawę, bo na studiach byłam au pair. To będzie taki powrót do przeszłości – ironizuje. A to, że skończyła kilka kierunków studiów, że uczyła religii, niemieckiego, historii, nikogo już nie obchodzi. – W gimnazjum byłam od 2004 r. Teraz, w jego miejsce, powstało liceum. Przez lata ciężko pracowaliśmy na to, by ze szkoły, która budziła najgorsze skojarzenia, stać się jednym z najlepszych gimnazjów w mieście, z wynikami w pierwszej piątce w województwie. Rodzice spoza Opola stawali na głowie, by ich dzieci trafiły do nas.
Przekonuje, że nigdy nie była panią, która przychodzi na chwilę, odbębnia lekcje i wychodzi. Nieraz siedziała po godzinach, bo uczniowie zwierzali się ze swoich problemów. Wieczorami odbierała telefony od rodziców, pomagała odrabiać lekcje, pisać wnioski. I poprawiała testy. Ostatnio przy sprzątaniu wyrzuciła ich z domu pełne dwa worki.
Teraz jest tak, że z jej starego gimnazjum cztery osoby poszły na emeryturę, trzy zostały przeniesione do szkoły podstawowej, kilka dostało godziny w liceum. Reszta jest w wygaszanych klasach gimnazjalnych. Z jedną nauczycielką nie zostanie przedłużona umowa, bo i tak była tylko na zastępstwie (na czas określony za pewnego posła partii rządzącej). Oficjalny powód – brak godzin. – Na szczęście znalazła pracę, choć też nie wymarzoną. Ma dwoje dzieci, jedno w przedszkolu, drugie właśnie rusza do szkoły. Mówi, że może wróci do rodziców mieszkać, żeby zaoszczędzić na rachunkach. Inna znajoma, nauczycielka biologii, od przyszłego roku będzie miała w szkole 4 godziny. Czyli: 400 zł. Wzięła, bo nie miała wyjścia – opowiada Barbara Chyłka. Jej własne plany budżetowe na najbliższe miesiące to tysiąc, może 1,2 tys. Ze spodziewanego pół etatu w jednej szkole. Tyle pewnego, bo co w drugiej – nie wiadomo. Dawniej w gimnazjum, jako dyplomowany nauczyciel, ze wszystkimi dodatkami miała na rękę 2,5 tys. – Nie wiem, skąd biorą się wyliczenia pani minister, że nauczyciele zarabiają ponad 3 tys. Duże dodatki motywacyjne zdarzają się, owszem, ale tylko w Warszawie. Ja prowadziłam wolontariat, wymianę międzynarodową i inne projekty. I maksymalnie dostałam 150 zł dodatku.
Już się orientowała, że w Berlinie potrzebują nie tylko polskich pielęgniarek, lecz także nauczycieli. Szczególnie tych z dobrą znajomością języka. Pensje, jakie tam oferują, to niebo a ziemia w stosunku do krajowych warunków. – Z Opola bliżej jest do wschodnich landów niż do Warszawy. Wiele razy z klasami jeździłam tam na wycieczki. Jestem zmęczona użeraniem się, wypluwaniem żółci i udowadnianiem, kim to nie jestem. Tu jest moja rodzina, tu są moje korzenie. Ale jeśli nie będzie wyjścia, wyjadę – mówi. Na razie robi wyliczenia. Szkoły, w których ma szansę na pracę, dzieli przynajmniej kilka kilometrów. Zrezygnuje z samochodu, żeby zaoszczędzić na benzynie. – Przekonuję siebie, że wyjdzie mi to na zdrowie – ironizuje.
Rekordzista w siedmiu, a normą są trzy
– Historię taką, jak ta, należy przemnożyć przez tysiące, żeby uzyskać obraz tego, co dzieje się w kraju. Przez blisko 10 tysięcy. Z tyloma nauczycielami rozwiązano umowy o pracę lub ich nie przedłużono. Ponad 22 tys. zmniejszono etat. Wszystkie deklaracje i gwarancje zatrudnienia okazały się lipą. Szkoda tej kadry. Ludzi po studiach przedmiotowych, podyplomowych. Nagle okazuje się, że człowiek jest nieważny. I przekreśla się nie tylko jego pracę, ale i kilkanaście lat istnienia gimnazjów – mówi Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP.
Z jednej strony dane związku i sygnały płynące od samych nauczycieli, z drugiej uspokajający głos Ministerstwa Edukacji, że w najbliższych dwóch latach szkolnych „spodziewamy się zwiększenia liczby nauczycieli o ponad 10 tys. etatów, w wyniku wzrostu liczby oddziałów i godzin nauczania”. Skąd te rozbieżności? – Najpewniej stąd, że wolne stanowiska pracy oferowane nauczycielom to nie tyle pełne etaty z osiemnastoma godzinami obowiązkowego wymiaru zajęć tygodniowo, ile pojedyncze godziny – mówi dr Dominika Walczak z Instytutu Badań Edukacyjnych. I dodaje, że brakuje jej w tej reformie analizy popytu i podaży, w tym wiedzy na temat mobilności nauczycieli. Niezbędny wydaje się model szacowania liczby pedagogów potrzebnych w systemie oświaty zarówno w średnio- i długookresowej perspektywie.
– To kwestia interpretacji. Na przykład w szkole X jest jedna godzina historii. Dla resortu to jest już jeden etat – wtóruje Krzysztof Baszczyński. Inna rzecz, że nie jest łatwo przenieść się nauczycielowi z jednego typu szkoły do drugiej. Tylko w miastach na prawach powiatu, jak Warszawa czy Poznań, jeden podmiot zawiaduje wszystkim: od przedszkola po liceum. W mniejszych jednostkach gmina zarządza szkołami podstawowymi i gimnazjami, a licea mają już inny organ prowadzący. Każdy dba więc w pierwszej kolejności o swoich pracowników. Kolejna sprawa to kwalifikacje. Na przykład nauczyciel mianowany dostaje wytyczne, gdzie i czego może uczyć. Nie sposób w ciągu kilku tygodni czy miesięcy zmienić gimnazjum na liceum. Chodzi o cykl kształcenia i studia podyplomowe, co trwa minimum dwa lata.
Przerost zatrudnienia w obliczu niżu demograficznego. O tym mówiono, forsując zmiany w edukacji. – Mamy system klasowo-lekcyjny. Gdy zmniejsza się liczba uczniów, nie da się automatycznie zmniejszyć liczby nauczycieli. Geograf nie zacznie z dnia na dzień uczyć historii. Niż był doskonałym pretekstem do stworzenia mniejszych klas. Takie rozwiązanie dawało nadzieję na uratowanie miejsc pracy i poprawę warunków nauczania. Od tego ustawodawca jednak odstąpił. Dziś dzieje się tak, że Łódź opracowała program przekwalifikowania zawodowego. Tylko czy o to chodzi? Wśród tych, co tracą pracę, są ludzie z najwyższym stopniem wtajemniczenia, nauczyciele dyplomowani – mówi wiceprezes Baszczyński.
– Czyli w określonym wieku, w którym trudniej przychodzi zaczynanie wszystkiego od zera – dodaje Grażyna Ralska z małopolskiego ZNP. I wspomina, że niespełna rok temu pojawiła się na rynku oferta przekwalifikowania dla tamtejszych nauczycieli: kurs operatora wózków widłowych. – Gdyby zgodzono się na podział klas, na dodatkowe miejsca pracy, zwiększono by komfort uczniów i nie byłoby fali zwolnień. W większości samorządów nie wyrażono na to zgody. Zamiast tego wprowadzono rejonizację, niektóre gimnazja na siłę przekształcono w podstawówki. I dziś okazuje się, że nie ma do klas naboru, bo brakuje chętnych. Rodzice bali się posłać swoje dzieci do tworzonej naprędce szkoły. Za chwilę będą więc kolejne zwolnienia.
A na razie małopolskie statystyki wyglądają tak: ponad 2100 osób z ograniczonym etatem i niepełnymi zarobkami. Blisko 700, które uzupełniają etat w innych szkołach (rekordzista w siedmiu, a norma to trzy). – Jak zrealizują swoje zadania wobec ucznia, rodzica i szkoły, dzieląc czas między kilka placówek? Będą wpadać, zaglądać, bo inaczej się nie da. Mówimy na nich: komiwojażerowie. Godzą się na takie rozwiązanie, bo za coś muszą się utrzymać – mówi Grażyna Ralska. I wylicza dalej: – Jest jeszcze ponad 200 szczęśliwców, którzy zostali przeniesieni. Czyli mają pracę. Tylko czy to szczęśliwcy? Bo biorąc pod uwagę treści programowe, przygotowane chaotycznie, nieprofesjonalnie, nauczyciel dostał rozkaz: realizuj i siedź cicho. Stał się zakładnikiem reformy. W niektórych szkołach będzie musiał uczyć w oparciu o dwie podstawy programowe. Starą i nową. Dla wygaszanych klas gimnazjalnych i nowych – podstawówki. Na koniec 721 najmłodszych stażem nauczycieli, którym wygasają umowy na czas określony. To ludzie na starcie zawodowych możliwości, często z kredytami mieszkaniowymi. W Krakowie boją się wypowiadać, krytykować. Siedzą cicho, by ostatecznie nie przekreślić swoich szans na znalezienie pracy.
Wygaszanie, wywracanie
Podkarpacie jest wyjątkowe, bo tu nauczyciele zaczęli składać pozwy do sądów pracy. Od czerwca wpłynęło ich 19. Jakie przyniosą efekty, tego nie wiadomo, bo rozprawy wyznaczane są na wrzesień i październik. W czterech przypadkach pozew zadziałał jak straszak i nauczycielom cofnięto wypowiedzenia. – Miejmy nadzieję, że wrócą do pracy – mówi Stanisław Kłak. Przez lata uczył matematyki. Od 1999 r. śledzi zmiany w prawie oświatowym. Dziś pomaga innym nauczycielom pisać pozwy, w których stroną jest dyrekcja szkoły. Przekonuje, że za każdym razem przygotowuje kilkanaście stron solidnie zebranego pisma, z którym trudno polemizować. Nie miałby tyle pracy, gdyby nie reforma i zmiany w Karcie nauczyciela, które umożliwiają dopełnianie ponad połowy etatu. Jak przekonuje, 90 proc. nauczycieli występujących na drogę sądową sprawy te wygrywa. Nauczyciele pozywają do sądu szkoły, które w myśl art. 3 kodeksu pracy są pracodawcami. W sądzie placówkę reprezentuje dyrektor lub ustanowiony pełnomocnik procesowy.
Rekordzistka na Podkarpaciu, nauczycielka gimnazjum, które nie zostało włączone do podstawówki, z gminy Iwierzyce w powiecie ropczycko-sędziszowskim, ma do oblecenia sześć szkół. – Oblecenia, bo to będzie wymagało od niej iście lotniczych umiejętności – ocenia Stanisław Kłak. Normą są trzy, cztery szkoły. Problem dotyczy przede wszystkim nauczycieli przedmiotów przyrodniczych, wychowania muzycznego, plastyki, przedmiotów artystycznych, języków obcych, informatyki. Te osoby będą musiały mieć okienka w zajęciach edukacyjnych, by dotrzeć z miejsca na miejsce. Nauczyciel, który uzupełnia etat w innych szkołach, mając zawarty stosunek pracy w swojej macierzystej placówce, np. wygaszanym gimnazjum, szkole z oddziałami gimnazjalnymi, będzie członkiem rady pedagogicznej tylko w tej szkole. Zgodnie z obowiązującymi do 31 sierpnia 2017 r. przepisami ustawy o systemie oświaty, a od 1 września przepisami ustawy – Prawo oświatowe, nie jest członkiem rad pedagogicznych w szkołach, w których uzupełnia etat. Oznacza to, że nie może uczestniczyć w głosowaniu. Pozbawiony głosu decyzyjnego będzie jednak miał głos doradczy.
Stanisław Kłak jako szef podkarpackiego ZNP prowadzi porady prawne i co chwila odbiera telefony. Choćby taki: dzwoni kobieta, która pracowała w małym gimnazjum. Miało zostać przekształcone w podstawówkę z klasami 1–3, ale ostatecznie kuratorium się nie zgodziło. Potem wójt zapewniał, że nauczyciele nie zostaną na lodzie, że przejdą do nowej, dużej placówki. I znowu – zapadła decyzja, że klasy będą łączone, po 38 uczniów w jednej. Tak więc została na lodzie. – Minister edukacji wiele razy powtarzała, że „wygaszanie” gimnazjów nie spowoduje zwolnień nauczycieli. Po pierwsze – „wygaszanie” to takie dyplomatyczne określenie na wywracanie ludziom życia do góry nogami. Po drugie – coraz częściej sami dyrektorzy szkół mówią, że reforma jest bezpośrednią przyczyną redukcji zatrudnienia. Choćby we wsi Wysoka koło Łańcuta. Tamtejsze gimnazjum funkcjonowało w ramach zespołu szkół, zostało włączone do technikum, o powstaniu podstawówki nie było mowy. Zbędny nauczyciel usłyszał: ograniczenie zatrudnienia lub do widzenia – opowiada Kłak.
Podkarpackie statystyki na 31 maja (te najnowsze, raczej bardziej pesymistyczne, będą znane po 15 września) to 727 nauczycieli uzupełniających etat. 482 osoby mogą stracić pracę. W tym wypowiedzenie dostało 359 nauczycieli, a 123 postanowiło przejść na emeryturę po rozwiązaniu stosunku pracy na swój wniosek. – To nie jest tak, że nagle poczuli wypalenie zawodowe. Mieli dość niepewności i szarpania się. Niektórzy podejmowali tę decyzję, by ich koledzy młodsi stażem nie tracili pracy – ocenia Kłak. – Jasne, na ostateczny efekt reformy trzeba poczekać do 2019 r. Tylko to też mało ciekawa perspektywa. Rozmawiam o tym ze starostami. Mówią, że nie mogą przewidzieć, ile dzieci z likwidowanego gimnazjum przejdzie do liceum, technikum czy szkoły branżowej. Konsekwencją jest to, że dyrektorzy podpisują tylko umowy na krótki czas, gdyż kończą się one wraz z rokiem szkolnym.
Powtórka z rozrywki. Takie wrażenie towarzyszy dr Dominice Walczak. – W 1999 r. nastroje były równie minorowe. Śledziłam je współpracując z prof. Martą Zahorską z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, analizując wypowiedzi nauczycieli na temat założeń reformy oraz wdrażania zmian w edukacji. Warunkiem powodzenia reformy jest uznanie jej przez nauczycieli za własną. Tymczasem zarówno wtedy, jak i teraz została ona zaprojektowana pośpiesznie, odgórnie i narzucona. Chociaż faktem jest, że nauczyciele opierają się jakimkolwiek zmianom. W 1999 r. mówili dokładnie to samo, co dziś. Przerażała ich zmiana struktury szkolnictwa, protestowali przeciwko, odbieraniu im autonomii i stabilności zatrudnienia – wylicza ekspertka Instytutu Badań Edukacyjnych.
Skąd ten strach? Z badania Instytutu Badań Edukacyjnych pt. „Pozycja społeczno-zawodowa nauczycieli a szanse na szkolnym i pozaszkolnym rynku pracy” wynika, że zmiana miejsca pracy czy wykonywanego zawodu nie jest postrzegana przez nauczycieli jako wybór, lecz konieczność. Patrząc w przyszłość nie widzą się w innym zawodzie. – Pytanie, co przez nich przemawia: profesjonalizm czy strach przed regułami rynkowymi, które w szkole nie obowiązują?
Urodzony w 1999 r., zmarły w 2017 r.
Bogusław (woli nie podawać nazwiska) pierwszą rozprawę ma już za chwilę, 13 września. Walczy o przywrócenie do pracy w gimnazjum, które zostało włączone do szkoły podstawowej. Liczy na pracę, choćby na świetlicy. – Mam umowę do końca sierpnia. Od 1 września rejestruję się jako bezrobotny. Jeszcze takich chwil w swoim życiu nie przerabiałem – opowiada. W gimnazjum w Iwoniczu, 12 km od Krosna, uczył historii, WOS-u, WF-u. Był nauczycielem dyplomowanym, wychowawcą klasy, prowadził bibliotekę. Jedyna propozycja, jaką dostał, to zmniejszenie etatu z 18 godzin do trzech. Dwie historie i jeden WOS. Nie zgodził się. – Szczerze? Długo łudziłem się, że jakoś to będzie. Liczyłem na połowę etatu, dostałbym wtedy z 1,5 tys. zł. A za te 3 godziny? Może 400 zł – wylicza. Dlaczego nie zaczął szukać po innych szkołach? – Bądźmy poważni. Trzy godziny w jednej szkole, dwie w drugiej, może jeszcze ze cztery w kolejnej. Tak się nie da pracować. Wydawało mi się, że jak jestem wierny jednemu miejscu, jak się angażuję i przejmuję, to ktoś to doceni. Wiem, to się nazywa naiwność.
Jaki ma teraz plan na siebie? – Chyba zrobię sobie koszulkę z nadrukiem: urodzony w 1999 r., zmarły w 2017 r. Bo 17 lat przepracowałem w gimnazjum, od początku jego istnienia. Ironizuję, bo co innego pozostało? Jestem facetem, muszę się ogarnąć – mówi. – Jak trzeba, pójdę do pracy fizycznej, choćby na budowę. I tak mam lepiej, bo zwolniona nauczycielka nie będzie miała nawet takiej możliwości. Na rozkręcanie własnej działalności potrzeba kapitału, a ja oszczędności wielkich nie mam. Rząd nie zarezerwował pieniędzy na nasze przebranżawianie, jak to było w przypadku górników, bo szedł w zaparte, że zwolnień w ogóle nie będzie.
Podczas konferencji pod hasłem: „Dobra Szkoła. Start!”, minister Anna Zalewska przypominała, że od kwietnia na stronach internetowych kuratoriów oświaty zamieszczane są ogłoszenia dyrektorów szkół i placówek o wolnych stanowiskach pracy: „Obecnie w bazie jest ponad 8 tys. ogłoszeń, a prawie 5 tys. to oferty powyżej połowy etatu. Dotąd zamieszczono w sumie blisko 45 tys. ogłoszeń”.
– Oczywiście, że wszedłem na stronę kuratorium, znalazłem link „praca dla nauczycieli” i odezwałem się do kilku miejsc. Usłyszałem, że nie jestem z tej gminy, że oferta nieaktualna... – wylicza Bogusław. Jego zdaniem jest coś jeszcze: reforma konfliktuje środowisko. Nauczyciele z podstawówek boją się, że ci z gimnazjów odbiorą im dodatkowe godziny. Podobnie ci z liceów. Tu nikt kokosów nie zarabia, dlatego każdy grosz ma znaczenie: – Jak ktoś mi boleje nad uchem, że w naszym kraju brakuje autorytetów, to próbuję nie wybuchnąć śmiechem. Kiedyś nauczyciel miał nim być. Ale skoro władza nie szanuje naszej pracy, to jaka lekcja idzie dla młodego pokolenia? Tak się złożyło, że przez ostatnie lata miałem wychowawstwo klasy. Gdy na koniec roku uczniowie podchodzili, dziękowali, nie wspominałem, że ja również rozstaję się z tą szkołą. Mimo wszystko nie chciałem, żeby wyszło zbyt dramatycznie.
„Działania Ministerstwa Edukacji Narodowej będą ukierunkowane na wzmocnienie roli nauczyciela i podniesienie jego prestiżu. Wprowadzimy nową formułę doskonalenia zawodowego oraz podwyżki wynagrodzeń” – podkreślała Anna Zalewska w liście z okazji zbliżającego się roku szkolnego. Na jednej z ostatnich konferencji zapowiedziała też dodatek „500 plus” dla nauczycieli dyplomowanych. Po raz pierwszy mogliby go otrzymać po 1 września 2020 r., a w pełnej wysokości – dwa lata później. I chociaż sama minister podkreślała, że propozycja, która jest w fazie konsultacji międzyresortowych i publicznych, nie jest kiełbasą wyborczą, to jednak takie głosy już się pojawiły. – Jak inaczej określić coś, co ma szansę zafunkcjonować dopiero za 5 lat? Do tego czasu trzeba jakoś żyć. Zresztą ten pomysł nie uspokoi środowiska, tylko je dodatkowo skonfliktuje, dzieląc ludzi na lepszych i gorszych. Chaos – ucinają nauczyciele.