Kochamy fikcję. Dzięki niej możemy się czuć mądrzejsi niż w rzeczywistości, ładniejsi, a w ogóle lepsi. Szkoda tylko, że nie poczujemy się zdrowsi. I szkoda, że tam, gdzie w grę wchodzą przepisy i pieniądze, fantazjowanie nie wystarczy. Zwłaszcza że kiedy spotyka się ono z rzeczywistością, funduje nam bolesne zderzenie. Tak jest z dyrektywą unijną, dzięki której mieliśmy mieć – my, Polacy, my, obywatele Unii – swobodny dostęp do opieki lekarskiej w dowolnym kraju Wspólnoty.
Wszystko zostało wynegocjowane, podpisane, za chwilę wchodzi w życie. Ale nie, nie wchodzi. Urzędnicy pracują dzień i noc, oplatając nowe prawo pajęczyną dodatkowych uregulowań. Chodzi o to, żeby nikt nie jeździł leczyć się za granicę. Bo za drogo. Nie stać nas nawet na leczenie tutaj, w kraju, więc proszę nie zadawać głupich pytań. Wszystko jasne? W ogóle nie stać nas na tę całą Europejską Unię, bo zamiast tylko dawać, wysuwa wobec nas zaskakujące żądania. Więc udajemy, że niby wszystko jest OK, ale tak kombinujemy, żeby było jak zwykle.
Jednak to, na co naprawdę nas nie stać, to tworzenie prawa, które jest nie tylko kiepskie, lecz także martwe jak śnięta ryba. I to zaraz po uchwaleniu. Nie tylko dlatego, że powoduje to – bla, bla, bla, czuję się jak zdarta płyta – zanik zaufania do państwa. Także dlatego, że wszystko potem się mści, także finansowo. Czekam tylko, kiedy do sądów posypią się pozwy od pacjentów, którym NFZ nie będzie chciał zwrócić za leczenie w krajowych prywatnych placówkach służby zdrowia. Ustawa o leczeniu transgranicznym daje bowiem możliwość leczenia u prywatnych lekarzy za granicą. Pacjenci zaraz na to wpadną i zapytają: Halo, jak to, jeśli można prywatnie u Niemca, dlaczego nie można u Polaka? I pobiegną do sądów, krzycząc, że to dyskryminacja. Będzie z tego kupa śmiechu. Jak zwykle.