Na szczepionkę przeciwko COVID-19 najbardziej czekają grupy ryzyka, czyli seniorzy, personel medyczny zaangażowany w walkę z koronawirusem i służby zapewniające bezpieczeństwo państwa.
Patrząc jednak przez pryzmat polityki, najbardziej owej szczepionki potrzebuje jeden człowiek – premier Mateusz Morawiecki. To on jest aktualnie na etapie „zużywania się” jako lider – jak niegdyś Beata Szydło. Musiała odejść, bo choć cieszyła się wysokim zaufaniem wyborców, to za bardzo kojarzyła się z socjalno-społeczną twarzą PiS, a za mało z gospodarczą. A to nie wpisywało się w nowe priorytety PiS.
Dziś Morawiecki jest w momencie, który nie tylko zdefiniuje jego premierostwo, lecz także przesądzi o tym, czy w przyszłym roku nie dojdzie do wymiany na tym stanowisku. Pojawia się mnóstwo zarzutów pod adresem rządu o słabe przygotowanie do epidemii czy złe zarządzanie procesem wprowadzania obostrzeń i premier potrzebuje spektakularnego sukcesu. I to natychmiast, a nie za kilka miesięcy.
Do niedawna wydawało się nim wynegocjowanie bardzo dużych pieniędzy z Unii Europejskiej na kolejne lata. Dziś ten sukces blednie w świetle zapowiedzi, że polski rząd jest gotów zawetować unijny budżet z powodów politycznych. Dostarczenie do Polski szczepionki na COVID-19, a przede wszystkim sprawna jej dystrybucja, niewątpliwie pomogłyby Morawieckiemu wrócić na utarty polityczny szlak. Pojawiłoby się jakieś światełko w tunelu. Wprawdzie zanim szczepionka trafi do nas na masową skalę, szczyt epidemii może już być za nami, ale to nadal nadzieja na przywrócenie normalności – zwyczajnej, nie nowej. Poza tym nadzieja jest potrzebna teraz, w momencie potężnych wzrostów liczby zachorowań i zgonów.
Na razie jednak Morawiecki jest zakładnikiem sytuacji zmuszającej go do niepopularnych działań. Nawet takich, za które może grozić Trybunał Stanu.
Łódka nabiera wody
Wynika to zasadniczo z dwóch powodów. Pierwszy to nowy układ polityczny w obrębie Zjednoczonej Prawicy. W politycznym triumwiracie Morawiecki-Gowin-Ziobro to temu pierwszemu przypadła najbardziej niewdzięczna rola do odegrania. To szef rządu musi ogłaszać kolejne niepopularne decyzje, jak zamknięcie cmentarzy. To on regularnie straszy narodową kwarantanną i możliwą niewydolnością systemu opieki zdrowotnej. To wreszcie on, chcąc załagodzić atmosferę wokół orzeczenia TK w sprawie aborcji, zaapelował: „Niech ten gniew skupia się na mnie”. Morawiecki siłą rzeczy skleja się z tym, co Polakom – niezależnie od preferencji partyjnych – kojarzy się jednoznacznie negatywnie. Trudno o jakieś nowe (popandemiczne) otwarcie z tak obciążonym wizerunkowo liderem.
W tym trójkącie politycznym najlepiej spozycjonował się Jarosław Gowin. Wrócił do rządu jako szef resortu rozwoju, pracy i technologii, który w czasach COVID-19 sami członkowie Porozumienia określają z przekąsem jako „ministerstwo kryzysu i bezrobocia”. Gowin szybko się w nowej roli odnalazł i chwilowo jest zupełnym przeciwieństwem Morawieckiego. Zamiast głównie przekazywać złe wieści, stara się dostarczać dobrych (np. jako współautor nowych tarcz) oraz występuje jako główny w rządzie przeciwnik obostrzeń. Od dawna otwarcie podważa sens całkowitego lockdownu, ale tym razem robi to już jako minister i wicepremier, a nie „szeregowy poseł” z partii koalicyjnej o mikroskopijnym poparciu. Regularnie zaprasza na konsultacje przedstawicieli zagrożonych branż, zamieniając się powoli w drugiego rzecznika małych i średnich przedsiębiorców.
„Do samego końca przekonywaliśmy, że sklepy meblowe nie stanowią zagrożenia epidemicznego” – zaczynał się komunikat resortu po tym, jak rząd niespodziewanie zmusił sklepy meblowe typu IKEA do zamknięcia. W otoczeniu premiera Morawieckiego słyszymy, że pomysł otwarcia branży meblarskiej nie budzi szczególnego entuzjazmu, bo rząd nie chce tworzyć precedensów. – Jak jedni sobie coś wychodzą u Gowina, to inni pójdą w ich ślady. A tego nie chcemy – tłumaczy jeden z naszych rozmówców z rządu. Słyszymy również, że działania wicepremiera budzą coraz większą nerwowość w PiS. Fakt, że to Jarosław Gowin zaczyna kojarzyć się z tym, który ratuje polskie biznesy przed skutkami pandemii i przed czasem nieprzemyślanymi działaniami rządu, w oczywisty sposób stawia w złym świetle Mateusza Morawieckiego. Pytanie więc, gdzie są granice cierpliwości PiS wobec koalicjanta, który już kilka razy dał się partii rządzącej mocno we znaki, choćby blokując wybory majowe.
Szeryf… z oddali
Trzeci wierzchołek trójkąta to szef Solidarnej Polski Zbigniew Ziobro, który w sytuacji, gdy pandemia staje się tematem wiodącym, ma tendencję do znikania. Tak było na wiosnę. Potem jednak przyszedł czas rekonstrukcji rządu, „wojny cywilizacyjnej” i lipcowego sporu, czy premier rzeczywiście uchronił nas przed powiązaniem wypłat eurofunduszy z dotrzymaniem zasad praworządności.
Przyszła jesień, statystyki zachorowań wystrzeliły w górę, a Ziobro, któremu udało się zablokować projekt ustawy o bezkarności urzędników w związku z koronawirusem, ponownie gdzieś się zaszył. Nie na długo. Jeśli Jarosław Kaczyński po nowym rozdaniu rządowym i utworzeniu „komitetu ds. okiełznania Ziobry” miał nadzieję na konsolidację obozu i koniec sporów, to ostatnie dni pokazują, że były to rachuby mocno na wyrost. Już widać, że wracają dobrze znane próby podkopania pozycji premiera przez ministra sprawiedliwości. Dla Solidarnej Polski najnowszym pretekstem jest porozumienie Parlamentu Europejskiego w sprawie ochrony interesów finansowych UE. Grozi ono możliwością przycięcia unijnych pieniędzy dla Polski np. za naruszenia praworządności. Morawiecki nie wyklucza weta budżetu, ale liczy, że rozporządzenie uda się skorygować. Kluczowy ma być unijny szczyt w grudniu. Solidarna Polska podgrzewa jednak wewnętrznie atmosferę, przypominając, że już w lipcu namawiała do twardszej postawy, a premier nie słuchał.
Kolejny kamyczek do ogródka szefa rządu to taktyka przyjęta wobec manifestacji po wyroku TK. Jak pisaliśmy, Kaczyński naciskał na MSWiA i policję, by użyła siły, gdy manifestanci po raz pierwszy zaczęli blokować ronda i główne skrzyżowania. Kierownictwa resortu i policji ograniczyły się wówczas do poleceń, by reagować na przypadki agresji czy ataków na kościoły, ale nie chciały podsycać napięcia masową interwencją służb porządkowych. Zaraz potem podległy Zbigniewowi Ziobrze prokurator krajowy Bogdan Święczkowski polecił śledczym, by stawiali organizatorom strajku zarzuty sprowadzenia bezpośredniego zagrożenia dla zdrowia i życia wielu osób, za co grozi od 6 miesięcy do 8 lat więzienia. Innymi słowy, w obu tych sprawach Ziobro gra znaną rolę nieprzejednanego szeryfa. – Dla nas zostaje rola miękiszonów – mówi polityk PiS.
Cel Ziobry jest oczywisty – na tyle osłabić Morawieckiego, by po epidemii (wiosną przyszłego roku?) przekonywać prezesa, że potrzebne jest nowe polityczne otwarcie, a premier się zużył. – Kaczyński traktuje Morawieckiego jak zderzak, więc nie można wykluczyć, że go wymieni w lutym czy marcu, ale to nie jest przesądzone. Sam prezes na pewno premierem nie chce być – mówi nam polityk z obozu władzy.
Rząd swoje, a pandemia swoje
Obaj koalicjanci osłabiają pozycję Morawieckiego. Ostatnio irytację jego współpracowników wywołał przeciek do WP.pl., jakoby rada koalicji podjęła decyzję, że lockdownu nie będzie. – Z prognoz wynika, że obecnie faktycznie na lockdown są małe szanse. To próba lansu naszych koalicjantów, takie decyzje podejmuje rząd na podstawie ogólnie znanych kryteriów. A przecież wszyscy członkowie rady są ministrami i spotykają się na sztabach kryzysowych – podkreśla jeden ze współpracowników premiera.
Na pozycję szefa rząduprócz układu politycznego wpływają także realne działania, np. pandemiczna legislacja. A tu PiS od kilku miesięcy regularnie zawodzi. Sam zdaje sobie zresztą z tego sprawę, bo o ile na początku winę klasycznie zrzucano na opozycję (głównie na „obstrukcję” w Senacie), o tyle teraz coraz częściej rządzący potrafią się pokajać. – Przepraszam w imieniu tych wszystkich, którzy popełniają błędy, podejmując decyzje z godziny na godzinę. Tych błędów nie można się wystrzec. Jesteśmy tylko ludźmi i pokorna władza (...) musi wziąć odpowiedzialność – bił się niedawno w piersi wiceszef MSWiA Paweł Szefernaker na antenie RMF FM. Przeprosiny to za mało, biorąc pod uwagę liczbę i skalę wpadek. Przynajmniej jedna z nich może skutkować wnioskiem o Trybunał Stanu, gdy się zmieni władza.
Najcięższe grzechy to świadoma obstrukcja legislacyjna. Jedna z ustaw covidowych, dekretująca m.in. obowiązek zasłaniania ust i nosa czy wyłączająca odpowiedzialność medyków za nieumyślne błędy przy walce z COVID-19, choć została już podpisana przez prezydenta, nie jest na razie publikowana. Powód? Sejm się pomylił, głosując nad poprawkami Senatu, i wypuścił ustawę, która mogłaby rozsadzić finansowo system opieki zdrowotnej (jak tłumaczy rząd, podwyżki dostaliby wszyscy medycy, a nie ci zaangażowani w zwalczanie pandemii). Nie doszło do reasumpcji głosowania, w związku z czym uznano, że ustawa nie wejdzie w życie, zanim parlament nie uchwali jej nowelizacji. Konstytucjonalista Ryszard Piotrowski zwraca uwagę, że blokując publikację ustawy, premier stawia się ponad prezydentem, który ją podpisał, oraz parlamentem, który ją uchwalił.
W Sejmie zalega też kolejna ustawa covidowa, tym razem zakładająca pomoc dla zagrożonych branż (m.in. dodatkowe świadczenie postojowe dla firm, których przychody w październiku lub listopadzie 2020 r. są co najmniej o 40 proc. niższe r/r, zwolnienie ze składek za listopad wraz z możliwością wydłużenia tego okresu w drodze rządowego rozporządzenia). Mówi się, że powodem odłożenia prac nad tą ustawą aż o dwa tygodnie jest to, że jednocześnie trzeba by się zmierzyć z prezydenckim projektem w sprawie aborcji. PiS stara się oponować, tyle że posługując się nieprzekonującym argumentem pandemicznym (Sejm może obradować zdalnie), a dopiero potem wskazując, że ustawa co prawda utknęła, ale i tak co do kolejnej transzy pomocy dla firm musimy dogadać się z Brukselą. W rezultacie sam pozwolił na to, by trudno było w tę narrację uwierzyć.
Przejawem całej tej pandemicznej „adhokracji”, który ludzie odczuwają chyba najbardziej, są publikowane w ostatniej chwili rozporządzenia zawierające obostrzenia. Rząd zapowiada, że postara się mniej zaskakiwać – także w przyszłości, gdy trzeba będzie ustalić strategię odmrażania państwa. Dobrze, że chociaż wprost wskazano, według jakich kryteriów może nastąpić całkowity lockdown (70–75 zachorowań na 100 tys. mieszkańców lub dzienne zachorowania 27–29 tys. przez siedem dni). Na czym ta narodowa kwarantanna miałaby polegać – nadal nie wiadomo.