Ile osób, na które powinna być nałożona kwarantanna, porusza się po ulicach, sklepach, jeździ komunikacją miejską i normalnie pracuje? I dlaczego władza tego nie wie? A może wie, ale nie mówi?
W ostatnich kilku miesiącach analizowaliśmy stan przygotowań państwa do walki z epidemią koronawirusa. Zwracaliśmy przede wszystkim uwagę na to, co nie działało, nie zaś na to, co funkcjonowało właściwie – pochwały są wprawdzie miłe, ale rzeczywistość media mogą zmieniać krytyką. Traf chciał, że gdy piszemy te słowa, oboje jesteśmy w samoizolacji. Polskie państwo – mimo że wie, iż jedno z nas miało kontakt z osobami zakażonymi COVID-19, a drugie miało kontakt z pierwszym – nie zainteresowało się nami. Jako że nie mamy możliwości przyjść na konferencje pana premiera Mateusza Morawieckiego (który zresztą też będzie w nich uczestniczył zdalnie), bo narażalibyśmy wiele osób, a wiemy, że nie wszyscy w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów noszą maski, pozwalamy sobie zadać kilkadziesiąt pytań, które postaraliśmy się pogrupować. Nie interesują nas przy tym kwestie polityczne: nie chcemy pytać o to, dlaczego przed wyborami koronawirus był w odwrocie, a teraz nie jest, ani kto powinien sobie „włożyć lód w majtki”, co pod koniec lutego zalecał na łamach DGP szef sanepidu. Interesuje nas to, co najważniejsze, czyli to, jak polskie państwo chroni obywateli.
Ile jest łóżek, a ile miejsc?
Czy kierowcy karetek obwożą pacjentów z koronawirusem po całym województwie, bo lubią? Brzmi to kuriozalnie, ale znamy co najmniej kilkanaście przypadków, w których załoga ambulansu nie była w stanie znaleźć miejsca w szpitalu dla przewożonej osoby. A jednocześnie słyszeliśmy wypowiedzi członków rządu oraz rzecznika Ministerstwa Zdrowia, w których wskazywano, że łóżek w szpitalach nie brakuje. Czy przypadkiem nie jest tak, że MZ przekazywało suche dane w skali makro, zaś lekarze i ratownicy medyczni bazują na realnych danych w skali mikro? Z tego, co nam się udało ustalić, urzędnicy – przekazując mediom informację o wolnych łóżkach – bazowali przede wszystkim na zbiorczych statystykach dotyczących całej Polski. Tymczasem kłopoty z dostępnością do szpitalnych łóżek występują lokalnie, w poszczególnych województwach. Z punktu widzenia systemu wszystko się zgadza, a jednocześnie problem ze znalezieniem miejsca dla pacjenta, który ma nieszczęście mieszkać w danym województwie, jest całkiem realny.
Ponadto dla urzędników sala z trzema niezajętymi łóżkami przekłada się na trzy wolne miejsca. Nie biorą pod uwagę, że do zestawu potrzebny jest personel medyczny. Mówiąc prościej, jeśli będzie sala z trzema łóżkami, ale w szpitalu nie będzie wystarczającej liczby pracowników, to realna liczba dostępnych miejsc wyniesie zero.
Z liczbą dostępnych łóżek szpitalnych wiąże się kolejne pytanie: dlaczego polskie państwo korzysta z systemów teleinformatycznych, w których umieszczane są nieprawdziwe dane? Mamy na myśli ogólnodostępne systemy teleinformatyczne o wolnych łóżkach szpitalnych prowadzone przez wojewodów. Teoretycznie każdy obywatel może to sprawdzić. Dane są aktualizowane średnio raz dziennie. Kłopot w tym, że kilkanaście dni temu służby prasowe kilku wojewodów – tuż po tym, gdy opisaliśmy w ślad za danymi udostępnianymi w systemach teleinformatycznych, że brakuje łóżek w szpitalach – wskazały, że udostępniane publicznie dane są… gorsze niż w rzeczywistości. Jeżeli tak jest faktycznie, może należy usprawnić procedurę przekazywania informacji albo po prostu wyłączyć system, skoro wprowadza w błąd?
Badania i prognozy
W jaki sposób przygotowywane są analizy dotyczące rozwoju epidemii, jak tworzone są modele matematyczne, z których korzysta rząd oraz dlaczego władza korzysta z tych, a nie z innych? Waldemar Kraska, wiceminister zdrowia, 8 października 2020 r. rano wskazał w mediach, że musimy się liczyć z tym, iż w najbliższych dniach będzie po 2–2,5 tys. zdiagnozowanych przypadków zakażeń. Powtórzył zresztą słowa swojego szefa Adama Niedzielskiego. Dwie godziny później poznaliśmy liczbę przypadków z ostatniej doby: 4280, co pokazuje czarno na białym, że władza nie panuje nad sytuacją i nie wie, czego się spodziewać nie tylko w perspektywie kilkutygodniowej, lecz nawet kilkugodzinnej.
Dlaczego tak mało testujemy? Czy to efekt tego, że w ostatnich dniach zaczęło – cytujemy za Krajową Radą Diagnostów Laboratoryjnych – „dramatycznie brakować odczynników do diagnostyki koronawirusa”? Rzecznik resortu zdrowia stwierdził wprawdzie, że wszystko jest, ale znamy również odpowiedź diagnostów, którzy wskazali, że (znowu) nie wolno patrzeć tylko na liczby. Trzeba pamiętać o tym, że w różnych laboratoriach są różne aparaty, w których wykorzystuje się różne odczynniki. W efekcie duża liczba jednego towaru i brak drugiego, gdy wykorzystywane w walce z koronawirusem są oba, wcale nie świadczy o dobrym przygotowaniu.
W pierwszych miesiącach epidemii często pojawiał się zarzut, że wykonywanych jest zbyt mało testów. Odpowiadano wówczas, że ich liczba jest prostą pochodną potrzeb. Urzędnicy MZ przytaczali wówczas wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), w których wskazano, że państwa powinny starać się utrzymywać statystykę na poziomie 3 proc. wyników pozytywnych w ogóle wykonanych danego dnia testów. Innymi słowy, jeśli więcej niż trzy osoby na 100 przebadanych są zakażone, należy przeprowadzać więcej testów. Jeśli odsetek jest mniejszy niż 3 proc., można wykonywać mniej badań. WHO uznała, że analizowanie skuteczności testowania przez pryzmat liczb bezwzględnych nie ma żadnego sensu, a istotą jest wyznaczenie uniwersalnego poziomu pozwalającego ocenić jakość działania odpowiednich służb. Chodzi też o to, by łatwiej szacować realną liczbę chorych. Jeśli bowiem co setna osoba okazuje się zakażona, to można przypuszczać, że statystyka stwierdzonych zakażeń nie odbiega znacznie od rzeczywistości. Jeśli jednak „koronapozytywna” okazuje się co piąta przebadana osoba, to można zakładać, że chorych jest o wiele więcej.
Niestety w ostatnich dniach odsetek wyników pozytywnych z przeprowadzonych testów jest fatalny. Już pod koniec września przekroczył 7 proc. W ubiegłym tygodniu już 12,4 proc., zaś w tym zbliża się do 20 proc. Przy czym – jak policzył na Twitterze Michał Rogalski – np. dla województwa podkarpackiego udział wyników pozytywnych w zeszłym tygodniu sięgnął... 78,4 proc. (spośród 2422 pobranych próbek pozytywne wyniki wyszły w 1898). Na Opolszczyźnie było to 30,6 proc., zaś w Małopolskiem 20,2 proc. Co to oznacza? Mówiąc wprost: testujemy za mało. O wiele za mało. Tak, znamy wypowiedzi polityków, że na całym świecie jest kłopot z testowaniem. Czytamy też jednak np. tweety dziennikarza Jakuba Krupy, który specjalizuje się w tematach związanych z Wielką Brytanią. 116 ofiar śmiertelnych z ostatniej środy powoduje, że jesteśmy na podobnym poziomie zgonów co Zjednoczone Królestwo, w którym jest dwuipółkrotnie więcej potwierdzonych zakażeń. Polska ma więcej osób w szpitalach (6084 do 4637 w Wielkiej Brytanii) oraz odrobinę mniej podłączonych do respiratorów (odpowiednio 467 i 507). Wielka Brytania wykonuje pięć razy więcej testów dziennie niż Polska i ma o 70 proc. większą populację. To świadczy albo o tym, że Polacy o wiele ciężej przechodzą zakażenia niż Brytyjczycy, albo – no właśnie – o tym, że realny stan epidemii w Polsce jest o wiele gorszy niż wynikałoby z liczby ujawnionych przypadków.
Dobrze by więc było, gdyby ktoś – może premier, może minister zdrowia – wyjaśnił, dlaczego tak bardzo odbiegliśmy od standardów WHO. I odpowiedział na pytanie, czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie oszacować, ile osób obecnie jest po przebytym zakażeniu lub w jego trakcie?
Otwarte szkoły
Jaki jest wpływ otwarcia szkół na rozwój epidemii? Rozumiemy, dlaczego podjęto decyzję o powrocie dzieci do nauki w szkolnych gmachach. Kilkumiesięczne doświadczenie z nauczaniem zdalnym pokazało, że nie jesteśmy do niego właściwie przygotowani – systemowo, sprzętowo ani mentalnie. Doskonale wiemy, że istotne były też czynniki finansowe. Jeśli bowiem dzieci miałyby zostać w domu, trzeba by im zapewnić opiekę. A skoro tak, wielu rodzicom przysługiwałoby odpowiednie świadczenie. W efekcie miesiąc nauki zdalnej kosztowałby państwo 1–2 mld zł. Warto byłoby się jednak dowiedzieć, jakie konsekwencje zdrowotne wywołuje to, że dzieci spotykają się w szkołach, chodzą na zajęcia pozalekcyjne, podczas których spotykają się z innymi znajomymi, po czym wracają do domów, do swoich rodziców, sióstr i braci, niekiedy dziadków.
Doktor Franciszek Rakowski z UW, jeden ze współautorów modeli epidemii, uważa, że za obecne wzrosty liczby zdiagnozowanych zakażeń odpowiada właśnie powrót dzieci i młodzieży do szkół. Ministerstwo Zdrowia nie dysponuje jednak danymi, z których można by wywnioskować, czy tak jest. Z kolei główny inspektor sanitarny wskazuje, że zakażenia w szkołach to jedynie 2 proc. ogółu. Ale – tak jak w przypadku transportu publicznego – to już ponad 80 osób dziennie. Kluczowe jest przecież nie to, ile osób zaraziło się w szkołach, lecz to, ile zakażeń miało w szkole swój początek. Powiedzmy, że Jaś łapie w szkole koronawirusa od Małgosi, przynosi go do domu, gdzie zakaża oboje rodziców. Co najmniej jedno z nich idzie do pracy, gdzie zakaża swoich współpracowników. Efekt? Jeden szkolny przypadek przekłada się na kilka, a być może nawet kilkanaście zakażeń. Powtarzamy jeszcze raz: nie twierdzimy, że z tego powodu trzeba zamknąć szkoły. Ale dobrze by było, gdyby rządzący mieli przynajmniej tę świadomość, podejmując decyzje.
Przy okazji, dlaczego nie pobiera się wymazów od dzieci chodzących do szkół? Kilka miesięcy temu robiono tak z górnikami i słyszeliśmy, że to jedna z najskuteczniejszych metod przeciwdziałania rozwojowi epidemii. Wydaje nam się zatem, że testowanie dzieci, które często są nosicielami bezobjawowymi, za to przekazują wirusa swoim rodzicom i dziadkom, byłoby wskazane. Czy nie robi się tego, bo metoda sprzed kilku miesięcy nie była jednak najlepsza, czy dlatego, że naszego państwa nie stać na przebadanie tak wielu osób? A może obawia się dużej liczby pozytywnych wyników?
A skoro mowa o szkołach, warto spytać: dlaczego władza stawia przed dyrektorami placówek oraz nauczycielami nierealne wymagania, a tak niewiele daje od siebie? Wielu nauczycieli z okazji rozpoczęcia roku szkolnego dostało antywirusową wyprawkę na najbliższe kilka miesięcy. A w niej 10 (!) maseczek jednorazowych i mały pojemnik żelu antybakteryjnego. Wielu wskazywało, że chętnie zrezygnowaliby z takiego „upominku”, bo realna wartość żadna, a politycy mogą mówić, że zadbali o nauczycieli.
Od samych nauczycieli wymaga się tego, by chronili uczniów przed koronawirusem. Jak? Przede wszystkim... wietrzyć sale. Do tego dbać o to, aby koledzy nie wymieniali się długopisami, kredkami, nie podawali sobie rąk, za to często je dezynfekowali. Oczywiście jest absolutny zakaz grupowania się dzieci na korytarzach oraz przytulania się do „ukochanej pani”. Dlatego wychowawcy klas I–III powinni odgrodzić się od dzieci, najlepiej murem.
W fatalnej sytuacji są też dyrektorzy. Wielu skarży się publicznie, że potrzebują wsparcia sanepidu, lecz nie mogą na nie liczyć, gdyż z inspekcją sanitarną nie sposób się skontaktować. W efekcie cała odpowiedzialność za podejmowane decyzje spoczywa na ludziach, którym brakuje fachowej wiedzy w walce z chorobami zakaźnymi. Specjaliści z Ministerstwa Edukacji Narodowej wymyślili zaś, że najlepiej by było, gdyby lekcje w szkole zaczynały się o różnych porach, tak by uczniowie nie wpadali na siebie na korytarzu. Jak jednak tego dokonać, gdy w placówce zatrudniony jest jeden fizyk i jedna biolożka? Musieliby oni przecież w danej chwili prowadzić lekcje w dwóch różnych klasach. Alternatywnie, i to jedynie pod warunkiem, że w szkole jest dużo sal, musieliby pracować znacznie dłużej (więcej tzw. okienek).
Wreszcie, czy ktokolwiek z rządu weryfikuje na bieżąco to, co się dzieje w szkołach? Można mieć co do tego wątpliwości, skoro w dniu, w którym ponad 800 placówek pracowało już w trybie hybrydowym, zaś ponad 200 całkowicie zdalnie, premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że „powyżej 100 szkół pracuje w trybie hybrydowym” (zwróciła na to uwagę Justyna Suchecka z TVN24.pl). Jakkolwiek premier nie skłamał, bo 800 to więcej niż 100, to można odnieść wrażenie, że od dawna ani w szkole nie był, ani – co gorsza – nikt mu nie powiedział, co się tam obecnie dzieje. Pojawiają się także wypowiedzi całkowicie nie na miejscu. Minister Łukasz Schreiber, spytany o zgony nauczycieli wywołane koronawirusem, stwierdził, że pedagodzy giną również w wypadkach drogowych. Czy to już oficjalna narracja rządu, czy panu ministrowi się wymsknęło?
Seniorzy w newralgicznych punktach
Jak państwo dba o ludzi starszych? Chcemy spytać o konkretne grupy zawodowe. 44 proc. pielęgniarek – nikt chyba nie ma wątpliwości, jak ciężko pracują, szczególnie obecnie – jest w wieku emerytalnym. Podobnie jak 27 proc. lekarzy, ponad 5 proc. nauczycieli (a co trzeci ma ponad 50 lat). Władza wprowadza „godziny dla seniorów”, premier apeluje, byśmy dbali o nasze matki i ojców… Tyle że bez tych matek i ojców, bez ludzi w grupach ryzyka nasz system zdrowotny by się zawalił, zaś edukacyjny potrzebowałby pilnej restrukturyzacji. Kłopoty, o których niekiedy wspominali eksperci oraz związkowcy, w czasie epidemii skupiły się jak w soczewce. Pytanie brzmi, czy gdy sytuacja się uspokoi, cokolwiek zostanie zrobione, ażeby oprzeć newralgiczne usługi publiczne na ludziach młodszych? Bynajmniej nie chcemy wyrzucać tych w wieku emerytalnym z pracy. Po prostu uważamy, że przy takim rozkładzie demograficznym w opiece zdrowotnej śmiało można postawić tezę, iż chory jest system.
Leczenie na odległość
Czy da się poskładać złamaną nogę dzięki telefonicznej poradzie lekarza? Zapewne nie pytalibyśmy o to, ale przed takim problemem został postawiony znajomy jednego z nas. Teleporady stały się wymarzonym sposobem pracy wielu lekarzy. Niestety także w tych sytuacjach, w których kontakt osobisty jest niezbędny.
Doceniamy prace nad informatyzowaniem opieki zdrowotnej. Jesteśmy pod wrażeniem systemu e-recept, z nadzieją patrzymy na deklaracje wprowadzenia e-zapisów na wizyty u specjalistów. Sukces teleporad przerodził się jednak w ich porażkę. Gdy pisaliśmy o „ukrytych ofiarach koronawirusa”, wspomnieliśmy, że teleporady są stosowane nawet w przypadkach z onkologicznym tłem, czyli takich, w których najzwyczajniej w świecie trzeba zobaczyć pacjenta, a następnie najlepiej skierować go do specjalisty. Profesor Teresa Jackowska, konsultant krajowa w dziedzinie pediatrii, podkreśliła z kolei, że otrzymuje informacje od konsultantów wojewódzkich i ordynatorów oddziałów dziecięcych, którzy skarżą się na nadużywanie formy teleporady przez poradnie oraz punkty nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Przypomniała, że teleporady u dzieci, szczególnie gorączkujących, mogą być niebezpieczne. Czy ktokolwiek, poza samymi lekarzami, kontroluje to, jak funkcjonuje ten system? I czy prowadzi się analizy tego, czy na teleporadach państwo jako płatnik zyskuje, czy traci? Z jednej strony wyobrażamy sobie, że oszczędność może być znacząca: lepiej, gdy osoba potrzebująca leku, który zażywa od wielu lat, zadzwoni po receptę, niż po nią przyjdzie. Zyska i ona, i lekarz, który z reguły poświęci mniej czasu na prostą sprawę. Kilka tygodni temu rzecznik Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce stwierdził jednak, że teleporada (za którą świadczeniodawca otrzymuje wynagrodzenie) służy głównie zapisaniu pacjenta na wizytę stacjonarną. I to już – jeśli tak rzeczywiście jest – byłaby praktyka patologiczna. Nie ma bowiem żadnego powodu, by za załatwienie jednej sprawy przychodnia i lekarz pobierali od państwa pieniądze dwukrotnie.
Transport zbiorowy
Dlaczego w pociągach zabijamy ludzi? Zdajemy sobie sprawę, że ktoś może pomyśleć: przesadzają. Ustalmy jednak fakty. O tym, że będziemy musieli stawić czoła epidemii, wiedzieliśmy od początku roku. Tymczasem PKP Intercity, spółka państwowa, przez wiele miesięcy nie jest w stanie tak zmodyfikować systemu sprzedaży biletów, by nie przydzielał on miejsc w danym wagonie od pierwszego do ostatniego, lecz rozkładał pasażerów po całym składzie. W efekcie mamy pociągi składające się np. z sześciu wagonów – w czterech z nich jedzie powietrze, zaś dwa są wypełnione do ostatniego miejsca. Co, z oczywistych względów, nie jest obecnie wskazane.
Znamy statystyki wykorzystywane przez orędowników transportu publicznego, jakoby pociągi, tramwaje czy autobusy nie były źródłem zakażeń. Często przywoływany jest artykuł ze strony Transport publiczny. Czytamy w nim, że w jednym z najbardziej zaludnionych miejsc na świecie, jakim jest Hongkong, odnotowano 68 przypadków zakażeń w transporcie publicznym na 100 tys. przypadków. Szkopuł w tym, że statystyki z USA czy Hiszpanii są mniej optymistyczne. W pierwszym przypadku odsetek zakażeń w transporcie publicznym wynosi 2,1 proc. ogółu przypadków, zaś w drugim 1,6 proc. A pamiętajmy, że mówimy jedynie o zakażeniach, których źródło udało się ustalić. Jeśli więc odważnie przyjmiemy, że Polsce w walce z koronawirusem bliżej do USA czy Hiszpanii niż do Hongkongu, w którym społeczny reżim sanitarny jest na o wiele wyższym poziomie niż w Europie, to codziennie ponad 80 osób zakaża się w polskich pociągach, tramwajach i autobusach. I nie, nie odradzamy podróży komunikacją zbiorową. Pytamy tylko, czy prezes PKP Intercity oraz minister infrastruktury nie ponoszą odpowiedzialności za to, że przez ponad pół roku nie udało się wypracować systemu, który wprowadzili najmniejsi, lokalni przewoźnicy? I czy odkryto, że pieniądze przeciwdziałają koronawirusowi? Pytamy dlatego, że bardzo szybko na pokładach PKP Intercity zrezygnowano z podawania darmowej herbaty lub kawy ze względów sanitarnych, a jednocześnie od tego samego pracownika tego samego barku można tę samą kawę lub herbatę kupić.
Prawo i odpowiedzialność
Dlaczego w Polsce nie można ustanawiać prawa logicznego, dobrze napisanego i publikowanego z wyprzedzeniem pozwalającym na zapoznanie się przez ludzi z nowymi przepisami? Dlaczego przed wyborami rozsyłano alerty Rządowego Centrum Bezpieczeństwa mówiące, że udział w nich jest bezpieczny, zabrakło za to takich komunikatów przed objęciem poszczególnych powiatów tzw. żółtym obszarem? Po objęciu tymże całej Polski rozesłano jeden SMS, z którego niewiele wynikało.
Nie chcemy przypominać kuriozalnych błędów z zamykanymi i otwieranymi co chwilę cmentarzami, o czym pisaliśmy jeszcze w maju. Skupmy się na najnowszym rozporządzeniu Rady Ministrów z 9 października 2020 r. w sprawie ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii. Powszechny nakaz noszenia maseczek od sobotniej północy przekazano obywatelom (bo zapowiedź na konferencji prasowej na razie nie ma mocy prawnej) w piątek o godz. 23.10.
W opublikowanych przepisach roi się od błędów. Przykładowo sędzia nie musi zakładać maseczki w pociągu – i to zarówno piłkarski, jak i prawnik. A osoba uprawiająca sport, choćby amatorsko, nie musi mieć maseczki na pokładzie samolotu. Oczywiście doskonale wiemy, że nie taka była intencja prawodawcy. Ale tak zostało to zapisane w rozporządzeniu.
Ponadto ustanowiono coś, co złośliwi już nazywają prawem pierwszego kielona. Wskazano bowiem, że osoba przybywająca na wesele musi mieć zakryte usta i nos aż do czasu zajęcia miejsca przy stole. W tej chwili maseczkę może – co jest zrozumiałe z uwagi na planowaną konsumpcję – zdjąć i… już jej później zakładać nie musi. Inna rzecz, że nie można na weselach tańczyć. Właściciele mogą bowiem udostępniać sale na konsumpcję, ale nie na tańce.
Dla jasności: nie sugerujemy, że należy wykorzystywać luki i np. nie nosić maseczek. Skoro jednak tyle słyszeliśmy, że rząd przygotował się na drugą falę epidemii, to czy nie dało się napisać przepisów poprawnie oraz opublikować ich chociaż na kilka dni przed wejściem w życie?
Dlaczego rząd pokazuje, że – parafrazując Orwella – wszyscy ludzie są sobie równi, ale niektórzy są równiejsi od innych? I czy premier nie widzi, że poprzez pokazywanie, że ustanowione zasady nie dotyczą ludzi władzy, społeczeństwo chętniej lekceważy zalecenia i nakazy? Jeżeli przeciętny obywatel nie ma prawa odwiedzić bliskich w szpitalu ze względu na ryzyko epidemiczne, to dlaczego swoją babcię odwiedza Przemysław Czarnek, przyszły minister edukacji i nauki?
Jak dokładnie wygląda sytuacja zdrowotna Łukasza Szumowskiego, który najpierw ponoć był chory, potem pojechał na zakupy i do kolegów w szpitalu, a potem naprawdę zachorował? Może oczywiście zdarzyć się wynik fałszywie dodatni, ale prawdziwą kpiną losu byłoby, gdyby wszelkie niedostatki systemu – od złego wyniku badania i nieuzasadnionej izolacji po poruszanie się po mieście, gdy już naprawdę było się chorym – objawiły się nam na przykładzie byłego ministra zdrowia, który ten system tworzył.
Jeśli wszyscy muszą nosić maseczki, dlaczego nie Jarosław Kaczyński, wicepremier? Znamy wytłumaczenie ministra Michała Dworczyka, że prezes Prawa i Sprawiedliwości w pracy ust i nosa zakrywać nie musi, ale wydaje nam się, że takimi zachowaniami – zarówno niezakrywaniem, jak i tłumaczeniem – obniża się zaufanie do wprowadzonego modelu.
Skoro zaś wspomnieliśmy o Michale Dworczyku, warto wiedzieć, że pan minister, objęty kwarantanną, w piątek w południe zrobił test na COVID-19. O godz. 14.30 poszedł na posiedzenie rządu. To oznacza, że w 2,5 godziny zrobił test, dostał wynik, wystąpił o zwolnienie z kwarantanny i dostał (pozytywną) odpowiedź sanepidu. To dowód na to, że polskie państwo potrafi działać szybko. Czy również w przypadku zwykłego obywatela? Zastanawiamy się też, dlaczego pismo z sanepidu (dotyczące jego indywidualnej sprawy) było adresowane do ministra Dworczyka, a nie obywatela Dworczyka? Czy ta sytuacja nie pokazuje aby, że albo zasady kwarantanny nie opierają się na żadnych ustaleniach medycznych i ludzie są w niej zbyt długo, albo pan minister Dworczyk opuścił kwarantannę zbyt szybko? Znamy argument, że w tym konkretnym przypadku zwolnienie ministra z kwarantanny było niezbędne ze względu na jego odpowiedzialną pracę. W przeciwieństwie do strażaków lub policjantów (na kwarantannie przebywa ich ok. 1,5 tys. spośród 98 tys. ogółem), skoro ich nikt po kilku dniach z nałożonej kwarantanny nie zwalnia. Na marginesie, nie wątpimy, że praca Michała Dworczyka jest dla Polski bezcenna, ale zakładamy, że podobnie jak dla Niemiec praca kanclerz Angeli Merkel, która w domowej kwarantannie była dwukrotnie i nie pisała do tamtejszego sanepidu, by ją z niej zwolnił dla dobra kraju.
Dlaczego premier i minister zdrowia, mówiąc o nakładanym na obywateli obowiązku zakrywania ust i nosa, nie mieli na twarzach maseczek? Ktoś powie, że się czepiamy, że byli z dala od ludzi, sami zaś przebadani, więc żadnego ryzyka nie było. Zgoda. Czasem jednak chodzi o wysłanie do obywateli sygnału. W Polskę poszedł obraz: dwóch polityków mówiło, że trzeba nosić maseczki dla wspólnego zdrowia, ale żaden jej nie miał. Nie buduje to zaufania ani do klasy politycznej, ani do wprowadzonego obowiązku. Za to było i jest wykorzystywane przez antymaseczkowców, których niektórzy – i to określenie nam się podoba – nazywają proepidemikami. Premier powinien swoimi zachowaniami proepidemiczne ruchy osłabiać, a nie wzmacniać. Inna rzecz, że ostatnie tygodnie pokazują, iż w rządzie mamy wielu chętnych do zajmowania się sportem, a niewielu chętnych do zajęcia się epidemią. Szanujemy sukcesy Igi Świątek, Jana Błachowicza, Bartosza Zmarzlika, Jana Krzysztofa Dudy i wielu innych wybitnych sportowców, ale nie jesteśmy przekonani, że dobrze się dzieje, gdy najważniejsi urzędnicy państwowi poświęcają więcej uwagi, przynajmniej w swych publicznych wypowiedziach, sportowi niż koronawirusowi.
Co z tą kwarantanną?
O tym, że system kwarantanny nie działa, media rozpisują się od wielu dni. Słyszymy o niewydolnym ze względu na braki kadrowe i finansowe sanepidzie, o policji, która nie ma czasu kontrolować przestrzegania kwarantanny, o nieodpowiedzialnych obywatelach, którzy z niej uciekają. Pokażmy jednak to, jak funkcjonuje ten system na przykładzie jednego z nas. Otóż jedno z nas miało w zeszłym tygodniu długotrwały kontakt z osobą, u której po kilku dniach stwierdzono koronawirusa. Człowiek ten dostał jedynie pozytywny wynik testu – żadnej dodatkowej informacji, ani od sanepidu, ani od lekarza, do którego trafił. Sam z siebie postanowił poinformować inspekcję sanitarną o ludziach, z którymi się kontaktował. W niedzielę jednak nikt w sanepidzie nie miał czasu na zajmowanie się takimi kwestiami, zaś w poniedziałek nie dało się już dodzwonić. Tym samym kwarantanny na jedno z nas nie nałożono. Zapadła decyzja o kontakcie z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej. W tym wypadku, co oczywiste, teleporada. Lekarz, gdy usłyszał o sprawie, stwierdził, że ma wiele takich przypadków, bo „sanepid nie wyrabia”. Pochwalił za obywatelską postawę, ale zaznaczył też, że „skoro państwo nie wsadziło pana do domowego więzienia, pan nie musi dbać o sprawy państwowe bardziej od państwa”. Do pracy więc jechać wolno, do autobusu wejść można (byle niezatłoczonego), za to lepiej nie ściskać się ze współpracownikami. Dziennikarze jednak przynajmniej częściowo mogą pracować zdalnie. Partnerka jednego z uczestników spotkania, na którym był zakażony, pracuje jako opiekunka w żłobku. Przekazała informację swojej przełożonej, ta zaś stwierdziła, że skoro nie ma ani nałożonej kwarantanny, ani zwolnienia lekarskiego – musi przyjść do pracy. Powtórzymy: osoba, u której zgodnie ze wszelkimi dostępnymi danymi medycznymi występuje spore ryzyko zarażenia i która nie ucieka przed izolacją, musiała chodzić do pracy, gdzie opiekuje się małymi dziećmi.
We wtorek na kwarantannę trafił premier Mateusz Morawiecki. Nie stwierdzono u niego COVID-19. Jedno z nas kilka dni temu miało wielogodzinny kontakt z zakażonym. Sanepidu to nie interesuje. Premier jest o wiele ważniejszy, lecz koronawirus nie wybiera po ważności. Absurd tej sytuacji polega na tym, że staramy się zachowywać odpowiedzialnie, więc nałożyliśmy na siebie samoizolację. Ale za tę samoizolację państwo nie płaci. Na kwarantannie więc bylibyśmy w lepszej sytuacji, niż jesteśmy obecnie.
I tu kolejne pytania: ile osób, na które powinna być nałożona kwarantanna, porusza się po ulicach, sklepach, jeździ komunikacją miejską i normalnie pracuje? Czy skoro wszyscy wiemy, że sanepid nie daje sobie rady z zadaniem, które przed nim postawiono, nie należało przekazać dodatkowych pieniędzy na nowe etaty? Czy naprawdę jesteśmy systemowo przygotowani na walkę z koronawirusem, jeżeli ludzie trafiają do lekarzy, którzy mówią, że osoba po wielogodzinnym bezpośrednim kontakcie z „koronapozytywnym” może normalnie funkcjonować w społeczeństwie, o ile nie obściskuje i nie całuje innych?
Staraliśmy się zapoznać z dokumentami publikowanymi przez rząd, nie ma bowiem sensu pytać o coś, co już zostało wyjaśnione. Mamy zatem ostatnie pytanie: czy naprawdę jedynym publicznie dostępnym dokumentem dotyczącym jesiennej strategii rządu na walkę z koronawirusem jest sześciostronicowa broszura, o wiele krótsza od naszego tekstu?