Pomijając klasyczną siatkówkę i siatkówkę plażową kobiet, igrzyska olimpijskie to cholernie nudne i przewidywalne widowisko. Przecież wiadomo, że pierwszy do mety dobiegnie Bolt, do brzegu dopłynie Phelps, a w tenisa wygra Murray. Wioślarstwo? Cieszy mnie, że zdobyliśmy kilka medali, ale powiedzcie szczerze – czy czujecie podniecenie na samą myśl o tym, że ktoś za chwilę będzie rytmicznie wkładał wiosła do wody raz z prawej, raz lewej i płynął na wprost po tafli wody gładkiej jak pośladki Kerri Walsh-Jennings?
Pomijając klasyczną siatkówkę i siatkówkę plażową kobiet, igrzyska olimpijskie to cholernie nudne i przewidywalne widowisko. Przecież wiadomo, że pierwszy do mety dobiegnie Bolt, do brzegu dopłynie Phelps, a w tenisa wygra Murray. Wioślarstwo? Cieszy mnie, że zdobyliśmy kilka medali, ale powiedzcie szczerze – czy czujecie podniecenie na samą myśl o tym, że ktoś za chwilę będzie rytmicznie wkładał wiosła do wody raz z prawej, raz lewej i płynął na wprost po tafli wody gładkiej jak pośladki Kerri Walsh-Jennings?
/>
Albo skoki w dal: goście biegną przez trzy sekundy tylko po to, żeby kolejne pół sekundy poświęcić na zrobienie tyłkiem dołka w piasku. I to już wszystko. Koniec. Szczerze? Zdecydowanie więcej emocji dostarczy wam obserwowanie, jak dwóch trzylatków kłóci się o wiaderko w piaskownicy pod blokiem.
Rozumiem, że istnieje spora grupa ludzi, którzy nie chcą podpaść greckim bogom i zrobią absolutnie wszystko, by igrzyska olimpijskie zachowały swój konserwatywny charakter. Nie zapominajmy jednak, że jest to widowisko dla mas i powinno wzbudzać gromki aplauz miliardów ludzi na całym świecie. A skoro tak, to należy je uatrakcyjnić. Jak? Najodpowiedniejsze wydaje mi się wprowadzenie zasady, że po zdobyciu złotego medalu sportowiec nie mógłby brać udziału w kolejnych igrzyskach. Ale tylko w swoim zawodzie. Śmiało mógłby za to wystąpić w innej konkurencji, a wręcz należałoby go do tego zmusić. Wyobraźcie sobie np., że Michael Phelps zdobywa złoto w stylu zmiennym na 200 m, a za cztery lata ma obowiązek wystartować w sprincie na 100 m. A Usain Bolt odwrotnie – musi w następnych igrzyskach pływać w basenie. Choć sądzę, że jeszcze ciekawiej byłoby nakazać mu do niego skakać z 10 m. Sama konkurencja jest zresztą mało istotna i mogłaby być losowana. Najważniejszy jest element zaskoczenia. Jak Andy Murray sprawdzi się w zapasach? Czy Jasonowi Kenny’emu równie dobrze jak na rowerze pójdzie na koniu? Które miejsce zajmie Anita Włodarczyk w pływaniu synchronicznym? Jak Magdalena Fularczyk-Kozłowska i Natalia Madaj będą się prezentowały w strojach do siatkówki plażowej? Pytań byłoby mnóstwo już teraz, a na odpowiedzi na nie musielibyśmy czekać aż cztery lata, co dodatkowo podsycałoby emocje.
Tłumy szerzej zainteresowałyby się igrzyskami także wtedy, gdyby ich organizatorzy w końcu przestali walczyć ze skandalami, a zaczęli je umiejętnie wykorzystywać. Pewnie słyszeliście o reprezentantce Brazylii w skokach do wody, która została usunięta z kadry za to, że – owszem – udało jej się świetnie skoczyć, ale tylko w bok. Z kajakarzem górskim. Doprawdy, nie rozumiem, co jest złego w tym, że dwójka dorosłych, wysportowanych i ładnych ludzi migdaliła się w wiosce olimpijskiej. Gdybym to ja miał podejmować decyzję w ich sprawie, ukarałbym ich inaczej: kazał powtórzyć całą „ceremonię” na trampolinie przy publiczności i włączonych kamerach. Albo w kajaku, podczas spływu górskim potokiem. To dopiero byłoby widowisko!
Warto przemyśleć także zalegalizowanie dopingu, przynajmniej w niektórych konkurencjach. Wyobraźcie sobie np. ile w stanie byliby podnieść bracia Zielińscy, gdyby mogli szprycować się do woli. Podejrzewam, że organizatorom igrzysk w Rio skończyłyby się ciężary, a sztanga musiałby mieć co najmniej pięć metrów długości. Przy okazji skorzystałyby na tym polskie kopalnie – przetrwałyby dzięki dostawom koksu do Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. A skoro już jesteśmy przy dopingu, to pozwólcie, że przedstawię wam lexusa GS F...
Kilka tygodni temu w tym miejscu opisywałem „normalną” wersję tego auta – GS 450h. Choć wypadł świetnie, to uznałem, że „nie prowadzi się tak finezyjnie i sportowo jak bmw” oraz że „na torze Niemcy zetrą japończyka w pył”. Ludzie z Lexusa poczuli się chyba nieco dotknięci tymi słowami, bo zadzwonili do mnie z sugestią, abym – zanim kolejny raz napiszę coś o „sportowym prowadzeniu” – najpierw przejechał się wersją GS-a z literką „F” na końcu. No więc się przejechałem...
Zacznijmy od tego, że o ile Audi, BMW i Mercedes stosują w swoich usportowionych limuzynach doping w postaci turbosprężarek (nawet kilku naraz), to Lexus postanowił pozostać wierny ideałom. Jego motor ma pięć litrów pojemności, osiem cylindrów i bez żadnego dodatkowego sztucznego płuca czy zastrzyków z nandrolonu generuje 477 koni i 530 Nm. Na pierwszy rzut oka liczby wydają się imponujące, ale już na tle nakoksowanych kolegów z Niemiec wypadają blado (audi RS6 może mieć 605 koni). Przyspieszenie? Do setki GS F rozpędza się w doskonałe 4,6 sekundy, niemniej jego konkurenci schodzą poniżej 4 sekund. Zapewne też o ułamki sekund szybciej pokonują zakręty, a także mogą pochwalić się fantastycznymi czasami przejazdu po najrozmaitszych torach całego świata.
Wszystko to sprawia, że nie mogę wycofać się ze słów o tym, że „na torze, Niemcy zetrą japończyka w pył”. Niemniej zaświadczam wam, że mając do wyboru napakowane i naszprycowane czym tylko się da E63 AMG, RS6, M5 oraz wolnego od używek GS F, bez chwili wahania wybrałbym tego ostatniego. Dlaczego? Już tłumaczę.
Niemieckie sportowe limuzyny są dopracowane do perfekcji w najdrobniejszych szczegółach. Zostały stworzone z myślą o tym, by wyciskały najlepsze czasy na okrążeniach, najlepiej hamowały, najlepiej przyspieszały i ogólnie były „naj”. Efekt tego jest taki, że są nieco nudnawe. Przypominają mi trochę kobietę, która świetnie gotuje, zawsze się z wami zgadza, jest bystra, inteligentna, ładna, elokwentna, po prostu perfekcyjna. Przez tydzień, miesiąc, może rok będzie wam to odpowiadać, ale w końcu zatęsknicie za burdami, podczas których latają talarze, a następnie można godzić się przez całą noc w sypialni, jadalni i pod prysznicem.
Lexus to zupełnie inna bajka. Już podczas odpalania silnika daje wam do zrozumienia, że jest gotów przywalić wam pięścią prosto w twarz. Dźwięk wolnossącego V8 i sportowego tłumika jest obezwładniający. W pewnej chwili pomyślałem nawet, że ciut za głośny, ale to tak, jakby powiedzieć, że Joe Cocker za głośno śpiewa. Gdy opony są nierozgrzane, kontrolka kontroli trakcji potrafi mrugać jeszcze przy prędkości 120 km/h i zmianie biegu z trójki na czwórkę. A gdy droga jest mokra, mokro macie także wy – w spodniach.
Absolutnie wszystko tutaj zostało zbudowane tak, abyście cały czas czuli ciarki przechodzące po plecach. Owszem, można GS F jeździć spokojnie i łagodnie, ale żeby to zrobić, musielibyście mieć w sobie pokłady pokory i spokoju Matki Teresy. Każdy zdrowy, normalny, w pełni wyposażony, lubiący motoryzację facet włączy tu tryb sportowy, wyłączy kontrolę trakcji i tak już wszystko zostawi na zawsze. Będzie czerpał pełnymi garściami z emocji, jakie gwarantuje to auto, upajał się głębokim i naturalnym dźwiękiem jego silnika i przy każdej nadarzającej się okazji wystawiał na próbę swoje umiejętności.
GS F to rzadki rodzaj samochodu, który sprawił, że im bardziej byłem spocony, tym szerszy miałem uśmiech. Auta, w którym nadal mnóstwo zależy od kierowcy, a nie od procesorów i dysków twardych. I wreszcie samochodu, który jest jeżdżącym dowodem na to, że czasami w sporcie istotniejszy niż sam wynik jest styl, w jakim się go osiąga.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama