Polska Agencja Prasowa: Jak pan trafił do Wuhan?
Arek Rataj: Przyjechałem tam z miasta Zhuzhou w prowincji Hunan. Na miejscowym uniwersytecie rozpocząłem pracę na początku grudnia, byłem wykładowcą komunikacji wizualnej. To jedno z największych miast w Chinach z imponującą historią. Rzeka Jangcy, do tego kilka fantastycznych mostów. Gigantyczna metropolia.
PAP: Jak zaczęła się epidemia. Skąd się pan dowiedział o koronawirusie?
A.R.: Pierwsze doniesienia pojawiły się pierwszego lub drugiego stycznia. Dowiedziałem się o tym w czasie zajęć na mojej uczelni. Jeden ze studentów powiedział, że coś dziwnego się pojawiło w powietrzu i lepiej żebyśmy zaczęli nosić maski. Zastrzegł jednak, że nie ma się czym przejmować, bo problem jest w innej części miasta. To było około 10-15 km od mojego uniwersytetu. Wtedy, na początku stycznia, było zaledwie kilka osób hospitalizowanych. Jeszcze nie było żadnych zgonów. Wówczas nikt absolutnie nie ostrzegał przed jakimś zagrożeniem.
PAP: Jak ten student nazwał wirus?
A.R.: Powiedział, że to pewna odmiana grypy. Tak dokładnie określił nową chorobę.
PAP: Już wtedy w mieście zaczęła się panika?
A.R.: Gdy student mówił o wirusie, w sali wykładowej siedziało około 50 osób. Wtedy wszyscy zorientowali się, że w mieście dzieje się coś złego, ale wówczas nie było żadnej paniki. Ot, pojawił się jakiś rodzaj grypy. Zbyt mało wiedzieliśmy o tej chorobie.
PAP: Kiedy pojawiła się pierwsza oficjalna informacja w sprawie koronawirusa?
AR.: Pierwsze doniesienie ze światowych mediów dało chyba BBC. Przynajmniej ja stamtąd dowiedziałem się o wirusie. Choć już wcześniej czułem, że coś się święci. Każdego dnia śledziłem doniesienia z różnych mediów. Później wypadki potoczyły się lawino - liczba zarażonych rosła w zastraszającym tempie. Na początku stycznia zacząłem robić zdjęcia.
PAP: Nie bał się pan zarażenia, skoro już pojawiły się informacje o zgonach, a liczba zarażonych rosła?
A.R.: Przestrzegałem wszystkich zasad higieny. Starałem się wszystko robić z głową. Słuchałem komunikatów, bo wiedziałem, że skoro na wirus nie ma patogena, to on wisi w powietrzu i szuka żywiciela. Jest pytanie, jak długo żyje to w powietrzu bez żywiciela. Jak można wywnioskować logicznie, można się poruszać po ulicach. Ludzie, którzy nie potrafią czytać tego typu informacji, siedzieli w domu, żeby się w ogóle nie narażać.
PAP: Codziennie wychodził pan na ulice. Co jest najważniejsze w zdjęciach, które pan robił?
A.R.: Słysząc, że to jest nowa odmiana wirusa, a patogen jest kompletnie nieznany, przypuszczałem, że to się będzie rozwijało w tym kierunku. Już gdy zacząłem robić zdjęcia, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś zupełnie bez precedensu. Skupiłem się na ludziach noszących maski, a tych ludzi zaczęło pojawiać się coraz więcej. To zjawisko wzrastało z tygodnia na tydzień. Ulice coraz bardziej pustoszały. Czuło się epidemię. Już po tym, gdy pojawiła się oficjalna informacja w mediach, poddano dezynfekcji targ rybny w Wuhan. Kiedy go zamknięto, to zaczęło się robić głośno o wirusie. Wcześniej takie rzeczy nie działy się w tym mieście.
PAP: Jak wiele czasu spędzał pan na ulicach miasta?
A.R.: Tyle, ile było konieczne, żeby zrobić zdjęcia. Wziąć taksówkę i przejechać z punktu A do B. Dokumentalna robota. Zwykle były to trzy, cztery godziny dziennie.
PAP: Już zaczęła się panika?
A.R.: Panika zaczęła się 23 stycznia, gdy na dwa dni przed chińskim nowym rokiem zamknięto transport publiczny. Przestała jeździć komunikacja, zamknięto metro i lotnisko. Wuhan odcięto od świata, a my poczuliśmy się tak, jak gdybyśmy odbywali karę w kilkumilionowym więzieniu, na które patrzył cały świat.
PAP: Rzeczywiście półki w sklepach były puste, a ulice wyludnione?
A.R.: Tak do końca nie było. Półki w sklepach były jedynie chwilowo puste, bo nastąpił taki psychologiczny "panic buying" i ludzie panicznie zaczęli wykupować towary. Jednak musimy pamiętać o jednej ważnej rzeczy: w Chinach przyszedł chiński nowy rok. Tak jest każdego nowego roku. W każdym mieście. Towary w sklepach są wykupowane, a ulice są puste, bo ludzie mają wolne. Wirus był tragicznym dodatkiem do urlopów, które masowo wzięli Chińczycy.
PAP: Jaka była atmosfera w mieście?
A.R.: Wiemy, że obecnie wszyscy komunikują się przez social media. Tak też było w tym wypadku. Wszędzie w sieci pojawiały się komunikaty, że lepiej zostać w domu. To było słuszne. Ulice opustoszały i zniknęły zwykle obecne na nich tłumy, a jak wiemy, w tłumie najłatwiej się zainfekować. Zdecydowana większość ludzi zostawała w domach. Po chińskim nowym roku sklepy też były pozamykane. Jednym niewielu, który cały czas był otwarty, był Walmart.
PAP: I normalnie można było zrobić zakupy?
A.R.: Nie do końca. Przy drzwiach wejściowych pojawił sie personel ze specjalnymi urządzeniami do pomiaru temperatury. Jeśli była podwyższona, a wystarczyło mieć powyżej 37,3, to obsługa Walmartu nie wpuszczała. Pewnie dzwoniła po służby, żeby zabrać taką osobę na dalsze badania.
PAP: Też był pan sprawdzany?
A.R.: Tak, wielokrotnie, gdy robiłem zakupy w Walmarcie. Najbardziej jednak pamiętam dzień przed zamknięciem metra, kiedy po raz pierwszy dobrowolnie poddałem się tej kontroli przy wejściu do metra, choć nigdzie nie chciałem jechać. Zobaczyłem człowieka, który robi kontrole bezpieczeństwa. Chciałem się temu poddać i zobaczyć, jak to wygląda od środka, żeby zrobić zdjęcia.
PAP: I jak?
A.R.: Małym urządzeniem biomedycznym sprawdza się temperaturę, niemalże przykładając je do ciała, ale go nie dotykając. Od razu pojawia się temperatura ciała. Następnego dnia, kiedy już było pewne, że problem jest dużo poważniejszy, niż wcześniej sądzono, zamknięto całe metro. Wówczas zaczęła się w mieście prawdziwa panika. Wtedy wszyscy siedzieli w domach, bo jak poruszać się po mieście, skoro komunikacja nie działa. Nie każdy przecież ma samochód czy elektryczny rower lub skuter.
PAP: W mediach społecznościowych było dużo informacji na temat koronawirusa?
A.R.: Mogę powiedzieć, że w mediach społecznościowych był straszny rozgardiasz. Dezinformacja goniła deziformację. Kiedy zamknięto transport, pojawiła się informacja, że mamy zostać w domach od godziny 17 do 22, bo wojsko będzie spryskiwało jakąś chemią całe miasto. Powieliły tę informację nawet niektóre ambasady. Okazała się fake newsem. Starałem się trzymać z dala od wszelkiego rodzaju komunikatów w mediach społecznościowych, bo mogły się okazać nieprawdą.
PAP: Jak wyglądało miasto? Czy tak jak na zachodzie Europy podczas zamachów terrorystycznych? Policja i wojsko z długą bronią?
A.R.: Takich obrazków nie było. Nie było takiej sytuacji, że wirus spowodował jakieś apokaliptyczne wydarzenia. Wuhan jest podzielony na dystrykty, na których granicach stały patrole i sprawdzały temperaturę ciała. Można więc było swobodnie się poruszać w obrębie miasta. Wojsko, zasieki stały na graniach Wuhan, kiedy miasto zostało odcięte od świata. Wtedy już nie można było wyjeżdżać. W samym mieście kontrolowano kierowców samochodów. Jeśli ktoś poruszał się na rowerze lub pieszo, nie był kontrolowany.
PAP: Ludzie się bali?
A.R.: Panicznie się bali. Siedzieli w domach. To był paniczny strach. Pamiętajmy, że wirusa nie widać. Atakuje z ukrycia. Czai się gdzieś, ale go w ogóle nie widać. Modliłem się, żeby nie dostać zwykłej gorączki, bo to oznaczałoby jedno: pójście do zatłoczonego szpitala na badania pośród chorych, od których łatwo mógłbym się naprawdę zarazić.
PAP: Kiedy został pan ewakuowany?
A.R.: 25 stycznia została podjęta decyzja o powrocie. Najpierw dzwoniłem do konsulatu w Szanghaju. Po wstępnych rozmowach konsul zasugerował kontakt z ambasadą w Pekinie. Tak się zaczęło. To była seria telefonów. Za ewakuację odpowiadał sztab kryzysowy z Francji. To była ewakuacja koordynowana przez UE. Razem ze mną wracało 30 innych Polaków z Wuhanu. Po zgłoszeniu chęci wyjazdu czekałem na informację w sprawie lotu. W każdej chwili spodziewałem się wyjazdu.
PAP: Jak przebiegała ewakuacja?
A.R.: Nikt tak naprawdę nie wiedział, kiedy zostaniemy ewakuowani. Dostawaliśmy jedynie informacje z polskiej ambasady, że negocjacje są bardzo twarde. Ja zgłosiłem się 25 stycznia. Do Polski zostałem ewakuowany 2 lutego.
PAP: A jak wygląda kwarantanna?
A.R.: Jesteśmy w nowiutkim szpitalu we Wrocławiu. Nawet ściany pachną świeżą farbą. To placówka otwarta specjalnie dla nas. Kwarantanna może trwać 14 dni, a może nawet krócej, bo z tego, co wiem, wszyscy mamy bardzo dobre wyniki.
Arek Rataj ma 36 lat. Jest dziennikarzem, fotografem, magistrem komunikacji społecznej. W Chinach w sumie spędził ponad trzy lata. Przez ostatnie dziewięć miesięcy wykładał na trzech uniwersytetach w trzech prowincjach - ostatnio, od grudnia 2019, w Wuhan na uniwersytecie Jianghan, gdzie prowadził zajęcia z komunikacji wizualnej.