Polskie zaś absurdy otaczają mnie jakby coraz ściślej i ściślej, dusząc i tłamsząc. Ot, najnowszy wynalazek opłaty, jaką trzeba wnieść leasingodawcy za to, że przekazuje Inspekcji Transportu Drogowego nasze dane, gdy fotoradar złapie nas na przekroczeniu prędkości i mamy dostać mandat. W moim przypadku było zabawniej, bo firma leasingowa spóźniła się z przekazaniem takiej informacji, wtedy jeszcze policji, więc sprawa trafiła z automatu do sądu i musiałem dodatkowo pokryć koszty sądowe.
W sumie nie ma co się obrażać na instytucję leasingu z jej ukrytymi opłatami, bo i kredyt niesie z sobą wiele niespodzianek. Gdy stałem się posiadaczem kredytowanego samochodu, jego drzwi przeorał miejski autobus. Z winy uczącego się kierowcy. Pech – pomyślałem, na szczęście koszty naprawy pokryje ubezpieczyciel. Sęk w tym, że zgodę na naprawę musiał też wydać wpisany do dowodu rejestracyjnego bank, za co zażyczył sobie 50 zł. Stłuczka nie była z mojej winy, podkreślam raz jeszcze.
Smutny jest los konsumenta w naszym kraju. Płacić musimy już nie tylko za swoje, lecz także nie swoje winy. Opłaty, prowizje, marże, procenty stały się nieodłącznym dodatkowym elementem kupowanych usług czy towarów. To taka transakcja wiązana sprytnie zakamuflowana. Duszno tu strasznie się porobiło, już wolałbym napić się z myszą.