Joe Biden dziś lub jutro ogłosi, o ile USA chcą w nadchodzących latach obciąć emisje gazów cieplarnianych. Dziś taka deklaracja jest znacznie łatwiejsza niż kiedyś.
Joe Biden dziś lub jutro ogłosi, o ile USA chcą w nadchodzących latach obciąć emisje gazów cieplarnianych. Dziś taka deklaracja jest znacznie łatwiejsza niż kiedyś.
Jutro rozpocznie się dwudniowy szczyt klimatyczny zwołany przez nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Biały Dom chce wykorzystać tę okazję do tego, aby po raz pierwszy podać do publicznej wiadomości, o ile chciałby zmniejszyć emisje gazów cieplarnianych. Taką deklarację składa każdy kraj sygnatariusz porozumienia paryskiego, a Joe Biden – po krótkiej przerwie za prezydentury Trumpa – z powrotem zapisał Amerykę do globalnego paktu klimatycznego.
Najczęściej pojawiającą się liczbą w kontekście polityki klimatycznej Bidena jest „50 proc.”. To znaczy, że Ameryka zobligowałaby się obniżyć swoje emisje o połowę (w stosunku do poziomu z 2005 r.) już za niecałą dekadę, czyli w 2030 r. Inne gospodarki rozwinięte mają równie ambitne cele: Unia Europejska chce zmniejszyć emisje o 55 proc., a Wielka Brytania – o 68 proc. (w stosunku do poziomu z 1990 r.). Zanim Donald Trump wypisał Waszyngton z Paryża, Barack Obama deklarował, że USA w 2025 r. zmniejszą swoje emisje o 26‒28 proc.
Bidenowi jest prościej stawiać ambitne cele, ponieważ porusza się w zupełnie innej rzeczywistości niż jego demokratyczny poprzednik w 2007 r. Do znaczących zmian doszło w samych Stanach Zjednoczonych, przede wszystkim jeśli idzie o zielenienie się sektora energetycznego.
O ile na początku rządów poprzedniego demokraty w Białym Domu łączna moc instalacji fotowoltaicznych w USA nie przekraczała 1 GW, o tyle na początku rządów Bidena było to już ponad 90 GW. Tak gwałtowny wzrost to efekt m.in. ulg podatkowych na takie inwestycje, które w Ameryce konsekwentnie stosowano przez ubiegłą dekadę. Przede wszystkim to jednak zasługa spadających kosztów paneli, które po drugiej stronie Atlantyku potaniały w ciągu ostatnich 10 lat o 70 proc.
Zupełnie inaczej na zielone technologie patrzą również inwestorzy, zarówno instytucjonalni, jak i indywidualni. Kiedy rządy obejmował Barack Obama Tesla była niewielką firmą produkująca szybkie, elektryczne zabawki dla bogatych. Na giełdę weszła w maju 2010 r., sprzedając pierwszą serię akcji po 17 dol. za sztukę (chociaż rynek nie wyceniał ich na tyle jeszcze przed trzy następne lata). Dzisiaj jedna akcja Tesli warta jest ponad 40 razy więcej, a firma nie ma najmniejszego problemu ze zbieraniem dowolnej ilości pieniędzy z rynku – za pomocą obligacji sfinansowane zostały budowy fabryk w Szanghaju i pod Berlinem.
Zainteresowanie inwestorów nie ogranicza się jednak do śledzenia kursu akcji firmy Elona Muska. Tesla pokazała, że zielony kolor jest sexy, w związku z czym finansiści otworzyli swoje portfele na różne inne przyjazne środowisku przedsięwzięcia. Z danych gromadzonych przez firmę Cleantech Group wynika, że między 2010 a 2020 r. liczba takich inwestycji wzrosła prawie 2,5-krotnie (z niewiele ponad tysiąca rocznie do ponad 2 tys.), a ich wartość nawet 3,5-krotnie (z ok. 10 mld dol. do grubo ponad 30 mld dol.). Prywatne pieniądze nie boją się już tak egzotycznych inwestycji, jak bezmięsne burgery czy baterie do magazynowania energii elektrycznej na skalę przemysłową.
Biden będzie miał więc znacznie prościej niż Obama, bo każdy dolar, jaki zdecyduje się przeznaczyć na realizację polityki klimatycznej, przyniesie znacznie większe owoce niż taki sam dolar wydany za kadencji czarnoskórego demokraty. Z wyliczeń Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej (IRENA) wynika, że za milion dolarów w 2010 r. można było kupić panele słoneczne o mocy 213 kW, podczas gdy w 2019 r. już 1003 kW. Nowy prezydent może więc pozwolić sobie na większe ambicje, ponieważ dzisiaj kosztują one znacznie mniej niż przed dekadą.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama