Nie oceniam onkocelebrytów, bo znam ludzi, którzy zachorowali i musieli wykrzyczeć tę chorobę. Wszyscy pamiętamy hasło „Zbieram na cycki” fundacji Rak & Roll i inne akcje. Tylko, wie pani, jak się pod koniec roku robi kwerendę, to okazuje się, że Małgosia nie odbiera telefonów, Agnieszki też nie ma...
Dziennik Gazeta Prawna
Pan jest onkocelebrytą.
Nie, nie jestem.
Mówi pan o swoim onkologicznym ADHD, o raku, o operacjach i to mówienie stało się chyba częścią pana pracy.
Mówię o tym dlatego, że mam pokorę i strach przed tą chorobą. Nie każdy zdaje sobie sprawę, co się dzieje w mózgu człowieka, kiedy słyszy: ma pan zaciemnienie prawego płuca, niech pan się zgłosi na oddział w przyszłym tygodniu.
A co się dzieje?
Za drzwiami jest piękna żona, dziecko, życie, plany. I nagle wszystko się wali. I po tym trzydniowa amnezja. Pamiętam taki zimny powiew.
Śmierci?
Pierwszą diagnozę nowotworową miałem, kiedy byłem 16-latkiem. Wtedy nic nie wiedziałem o cierpieniu. Może dobrze, że nie wiedziałem. To był 1984 rok. Może sobie pani wyobrazić, jak wyglądały szpitale... Potem, po latach nawrót choroby. Po 26 latach od naświetlań wysypuje mi się woskowina z uszu. Staje się takim proszkiem, tracę słuch, nie mam powonienia, smaku, zatoki bolą. Mój lekarz porównuje te naświetlania do trzymania głowy przez trzy tygodnie w mikrofalówce.
Może dlatego pana twarz się nie starzeje.
Choroba działa wielokierunkowo. Niektórzy mówią, że cała rodzina choruje. Nie choruje tylko płuco, gardło, w którym jest guz, tylko choruje cały człowiek. Ten, kto ma mocną psychikę, przetrwa, a jak przetrwa, to przechodzi rodzaj katharsis. Choroba onkologiczna to jest wielkie doświadczenie.
Dlaczego pan nie mówi „rak”?
Kiedy w 1984 roku moje ciotki z Podhala dowiedziały się, że jestem chory, mówiły, że jak rak, to już przepadłem, już po mnie, i na mszę za mnie dały. Nie przepadłem, choć dla mnie rak, samo to słowo w kontekście tej choroby, tak się właśnie kojarzy. Że skoro rak, to nie ma ratunku. A przecież to się zmieniło, medycyna poszła do przodu i z chorobą nowotworową się wygrywa, to są czasem ciężkie starcia, ale do wygrania. Nie oceniam onkocelebrytów, bo znam ludzi, którzy zachorowali i po prostu musieli wykrzyczeć tę chorobę. Wszyscy pamiętamy hasło „Zbieram na cycki” fundacji Rak & Roll i inne akcje. Tylko, wie pani, jak się pod koniec roku robi kwerendę, to okazuje się, że Małgosia nie odbiera telefonów, Agnieszki też nie ma...
Umierają.
Odchodzą. Do końca żyją bardzo intensywnie, można powiedzieć – celebrycko. No bo po co jechać na rowerze sześć tysięcy kilometrów i krzyczeć o tej swojej chorobie światu, po co biegać maratony z jednym płucem, brać udział w triatlonach, wchodzić na Kilimandżaro, jak lepiej siedzieć w domu i po cichu umierać.
Oj, widzę zabolało, że nazwałam pana onkocelebrytą.
Kiedy się okazuje, że ich już nie ma, że odeszli, umarli, jak pani mówi, to okazuje się, że ten ich krzyk, to działanie, to szaleństwo to nie było celebryctwo, to była megaodwaga, coś, co mogło ubogacić innych, pozwoliło im przetrwać. Wie pani, jeśli następują objawy choroby, włosy zaczynają wypadać, wymiotuje się, wypróżnia bez kontroli, to sięga się dna człowieczeństwa. A z drugiej strony liczy się każdą minutę życia, doświadcza się jakiegoś daru z górnej półki.
Co to znaczy?
Drobne gesty, słowa, uśmiech, fakt, że się ma sucho w majtkach, że można wyjść na chwilę na dwór. Po prostu wszystko się wyostrza. To jest coś nieprawdopodobnego. Pewnie trzeba by porozmawiać z psychiatrą, z neurologiem, co się wtedy w mózgu dzieje, co w duszy. Kiedy w 1984 roku leżałem w szpitalu, leżałem obok sali, w które były kobiety czekające na resekcję piersi. Nie mogłem pojąć, dlaczego one tak wyją. Przecież tylko po jednym cycku mieli im uciąć. A wyły jak psy. Wyły. I nieważne, czy to gospodyni z Murzasichla, czy pani profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dopiero po latach to zrozumiałem, przy drugim nawrocie, kiedy też wyłem, w 1991 roku. Ja to ich wycie jeszcze teraz słyszę. Wtedy zaczynałem dorosłe życie, ożeniłem się, firmę założyłem. Choroba zawsze atakuje nie w tym momencie, co trzeba.
Nie ma pan prawego płuca, guz z gardła wycięty.
Ale z punktu orzecznika ZUS jestem zdrowy.
Krzyż pan niesie?
Skąd. Kiedyś narzekałem i jeden drwal w Zawoi mówi do mnie, że problemy to są węzełki na powrozie naszego życia, jak się ktoś chce ino po tym powrozie ślizgać, to go strasznie dupa boli, a jak jest mądry, to każdy węzełek wykorzysta, żeby wyżyj, ku Panu wejść.
Teraz pan jest taki mądry?
Kiedyś było gorzej. Czas uczy. Ze strachu przed śmiercią, przed chorobą zacząłem katować swoje ciało, sprawdzać je, ile wytrzyma.
To umartwianie.
Wręcz przeciwnie. W ciężkim załamaniu, po resekcji płuca, chyba dwa tygodnie po operacji wyciągnąłem rower z piwnicy i przejechałem z Krakowa do Bochni.
Po co?
Żeby udowodnić, że się da. I się da.
Mógł pan umrzeć.
Ale nie umarłem. 48 kilometrów. Potem trzy dni spałem. Kiedy wstałem, to już wiedziałem, że takie maltretowanie własnego ciała jest sposobem na walkę. Widzi pani, jak wyglądam?
Widzę, drobny, umięśniony, mało tłuszczu.
A ważyłem 98 kg. Lekarz wypieprzył mnie z gabinetu i mówił, że coś muszę z tym tłuszczem zrobić, bo leczy mnie na nowotwór, a ja mu umrę na serce albo jakąś kardiologiczną chorobę. A ja jadłem pączki, obiady, jeździłem samochodem, w zasadzie nie chodziłem. Biegać zacząłem. Najpierw normalnie, potem po górach. Krew leje się z nosa. Tętno się podbija do 180 uderzeń na minutę, zaczyna się widzieć tunelowo, jak przez dwa judasze. Będzie wylew, nie będzie. Trzeba sprawdzić. Nikt nie biega triathlonów bez płuca.
Świszcze pan?
Jak biegam? Świszczę. Przecież pani słyszy, że nawet jak mówię, to świszczę. Mam za sobą triathlon, ten najdłuższy – Iron Man w Zurychu, skończony, ale mam też na Lanzarotte, gdzie dostałem porządny wpieprz, podczas pływania wybito mi trzy zęby. Jest przestój i teraz trochę bojler zamiast kaloryfera na brzuchu. To chyba był znak, że trzeba po prostu wyhamować, bo żadnego innego gościa bez płuca na tych zawodach nie było. Problem w tym, że ja zawsze biegnę, płynę, jadę na rowerze, wspinam się na górę w jakimś celu. Nie katuję się tak bez powodu. Żyję bardzo intensywnie, tak intensywnie, że samemu mnie jest trudno ze sobą wytrzymać. Moja była partnerka powiedziała, że myślała, że posiedzi ze mną przy ciepłym ognisku, ale okazało się, że musi siedzieć przy płonącym lesie i nie wytrzymała. I ja ją rozumiem. Ta intensywność jest rodzajem uzależnienia od adrenaliny. Telefony nie dzwonią, odczuwam niepokój. Nie zrobię treningu, dziwnie się czuję.
Nienawidzi pan tego swojego ciała, co?
Szczerze, to mam niską samoocenę.
To jest nienawiść za to, że tak pana zawiodło, zachorowało?
Jakaś niewielka część moich nieprawdopodobnych wyników sportowych wynika pewnie z tej nienawiści, z tej niskiej samooceny. Chciałem pokonać to ciało, udowodnić, że mimo chorób mogę z nim zrobić wszystko. Tu jest nowa dziara po operacji, już jest na nim coraz mniej miejsc bez blizn. 29 lutego byłem ostatni raz operowany. Znajomi się śmieli, że jakby coś nie wyszło, jakbym umarł w trakcie, to co cztery lata będzie rocznica śmierci. Ale wszystko jest OK. Na mnie się goi jak na psie. Ci ludzie, którzy są wokół mnie, też mają dystans. Oni wiedzą, że się zachwycam życiem. Myślę o tej nienawiści do ciała i wie pani, chyba gdybym nienawidził tego mojego ciała, to cały czas byłbym tym prawie stukilowym grubasem. Przecież ja cały czas przekonuję ludzi, że mają o siebie dbać, że sport, że jedno życie, że jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, więc się trzeba wysilić, żeby od tego wizerunku się nie oddalać. Zresztą mnie się wydaje, że ja mam z Bogiem układ sponsoringowy, ten wielki baca mnie nigdy nie zawiódł, tylko mnie poddawał próbom.
Panie Piotrze, a mnie się wydaje, że pan o tym układzie sponsoringowym z Bogiem już tak często mówi, jak i o tym onkologicznym ADHD, że to są takie utarte formułki, które pan stosuje w wypowiedziach publicznych.
Pani Magdo, zaraz znowu zaczniemy, że jestem onkocelebrytą, a ja owszem walczę, a niech będzie, z rakiem, ale nie chodzi mi tylko o moją walkę. Zawsze zbieram pieniądze na coś, dla kogoś. Mój zawód to fundraiser, robię wszystko, żeby tym moim bieganiem, wspinaniem zebrać jak najwięcej pieniędzy dla innych. Katuję się charytatywnie. Ciało jest tylko dodatkiem do tego, co najistotniejsze. Przecież to głowa mówi: Pogon, przejedź te 180 kilometrów na tym rowerze, no przejedź. I przejeżdżam. Fizyczność to jest w tym przypadku sprawa drugorzędna, mniej istotna.
Przecież sam chciał pan być „fit”.
Świat jest teraz taki, że wszyscy niby muszą być fit, mieć tylko i wyłącznie sukcesy za sobą, a przed sobą wielkie plany. W zawodach triathlonowych jest coś, co przeniósłbym do codzienności. Tam zawsze na koniec jest tzw. godzina bohaterów. Wszyscy, nawet te największe cyborgi, co już dawno dobiegli, schodzą się na metę i oklaskują tych, co wczołgują się ostatni, często pokrwawieni, ubrudzeni własnymi fekaliami, półżywi w zasadzie. Tylko oczy zawsze im się świecą.
Z gorączki.
Nie. Ze szczęścia, że pokonali siebie. Wiem, że to znowu formułka, ale to jest pokonywanie siebie. Dla jednych zdanie egzaminu na prawo jazdy, dla innych przeproszenie kogoś po 20 latach, a dla jeszcze innych Iron Man czy wejście na Mount Everest.
Pan jest też mówcą motywacyjnym.
Słychać?
Słychać. A dla pana co to jest, to pokonywanie siebie.
To jest cud.
Dobra...
Staram się myśleć o tym przez pryzmat mojego 23-letniego syna, który często powtarza: ojciec, jesteś gigant. On dumny jest ze mnie po prostu.
Czyli nie żadne szczytne cele, tylko zwykły egoizm.
Jedna pani psycholog powiedziała, że to pozytywny narcyzm.
Ale był czas, kiedy był pan bezdomnym.
I uratowała mnie Anna Dymna. Ale wcześniej miałem firmę, dobrze prosperowała, inwestowałem. Kiedy się zaczęło sypać, to za dumny byłem, żeby prosić o pomoc. Pancerz taki założyłem. Pancerz na ludzi. Najpierw wyprzedałem cały majątek, żeby spłacić kooperantów, zależało mi na tym, żeby przez moje powinięcie nogi inni nie cierpieli.
Szczytnie.
Proszę bez ironii. Wiele lat byłem harcerzem, a to zobowiązuje. Nie do pomyślenia dla mnie było, że Piotr, który dawał pracę, był skrzynką kontaktową, potem się okazało, że również bankomatem dla kumpli – mógł na dno ciągnąć innych. Kiedy wyprzedawałem majątek, rozsypało się życie rodzinne, wszystko się rozsypało. Zostałem bez mieszkania, bez pieniędzy. Byłem bezdomny.
Jak długo?
Cztery miesiące.
Krótko.
Wystarczająco. Niech pani spróbuje. Zaręczam, że łatwo spaść na samo dno. To jest niezły wstyd. Z dnia na dzień z biznesmena, krezusa stałem się nikim. Ludzie, którym wcześniej pomagałem, odwracali głowę, kiedy mnie widzieli na ulicy. I to jest chyba gorsze doświadczenie niż nowotwór. Wiedziałem, że się muszę dźwignąć, a do tego jeszcze niezeszmacić, bo o to w bezdomności bardzo łatwo. Myłem samochody, próbowałem zachować czystość, nie śmierdzieć, ogolić się. Unikałem alkoholu, tego alkoholowego upodlenia odbierającego godność. Kiedy się chla, to inni cię nie traktują jak człowieka, kiedy się nie pije, jest szansa na życie.
Nie pił pan?
Niech pani zapyta mężczyzn w tej części Europy, czy piją. Wielu pije, ale nie przekracza granic. I ja też nie przekroczyłem. Ta bezdomność to jest doświadczenie, za które dziękuję Bogu, ale którego nikomu nie życzę. Znam z tamtego czasu ludzi, z którymi jestem blisko do dziś. Zwykle jest tak, że jak jest dobrze, to jest przy nas, jak to się ładnie mówi, dwór interesariuszy. Ale jak się dzieje źle, to dwór znika... Łatwo lubić szefa firmy, który daje pracę. Zaraz powiem górnolotnie, że ja staram się dostrzegać skrawek nieba w każdym człowieku.
Nie idźmy w tę stronę.
Poszedłem na Elbrus z niewidomym chłopakiem, ze sportowcem. Byłem jego oczami. Słyszałem swoje rzężenie i mówiłem tylko: uda się, uda się.
Burza była, skończyła się. Siedzimy, on pyta: co tak cicho? Weź, opowiedz, co widzisz. A ja nie byłem w stanie, nie umiałem opowiedzieć tego, co widzę, chociaż wszystko widziałem. Zatkało mnie. Teraz już coraz rzadziej mnie zatyka. Pewnie gdyby nie Anna Dymna, to tak łatwo by nie było. Ona wyciągnęła do mnie rękę. Zatrudniła mnie jako terapeutę osób z upośledzeniami umysłowymi. Miałem do tego odpowiednie przygotowanie, bo kiedyś wcześniej skończyłem studia pedagogiczne. Osiem miesięcy byłem przytulany, słyszałem, jak mnie ci ludzie potrzebują, kochają. Pamiętam, jak któregoś dnia pogoda była straszna, lało, patrzę na Sabinkę, najbardziej spastyczną dziewczynę, i mówię: Sabinka, narysuj to, co widzisz za oknem. A Sabinka piękne drzewo z aurą w sześciu kolorach. Chyba to ta Sabinka mi otworzyła oczy na świat, dzięki niej zorganizowałem charytatywną wyprawę na Kilimandżaro, wszystko eksplodowało. Wyprawa do Afryki, poznanie księżnej Maryjki Sapiechy w Nairobii, maraton w Kenii i dalej, ale to już pani opowiadałem. Sens znalazłem.
Panu nie trzeba pomagać?
Okazuje się, że trzeba. 14 kwietnia przyjaciele organizują koncert, będą zbierać na rehabilitację dla mnie. Walczyłem o to, żeby odzyskać głos, i się udało. Przestają działać inne elementy ciała. Stara ryba psuje się od głowy.
Już ustaliliśmy, że choroby są pana wybawieniem, kapitałem.
Ale tylko ja wiem, ile mnie kosztowało, żeby przekłuć je na kapitał. Dużo łez wylewam. Tak jak chapię to wszystko dobre, tak chapię też złe. Żyjemy w kraju, w którym kiedy w telewizji mówią, że facet bez płuca przebiegł maraton w Tokio, to duża część widzów myśli, a po co tak daleko jechał. Nie zastanawiają się, po co to zrobił, komu pomógł, ile go to kosztowało wysiłku, przygotowań. Mnie nic nigdy łatwo nie przychodziło. U mnie zawsze są przeszkody. Podobno każdy ma podarowaną określoną liczbę uderzeń serca. Jedni to nazwą planem bożym, inni przeznaczeniem.
A pan?
Pewnie się po drugiej stronie dowiem, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz to ja się cieszę, że nie robię pod siebie, w szpitalny basen, nie muszę wrzucić monet, żeby oglądać szpitalny telewizor, tylko żyję, chodzę, biegam i dzielę się z ludźmi tym, co mnie spotkało. I potem dzwoni do mnie dziewczyna, która ma dystrofię mięśni i prawie krzyczy do słuchawki: zrobiłam 110 kroków, zrobiłam! I dla takich momentów mogę być nawet onkocelebrytą.
Kiedyś narzekałem i jeden drwal w Zawoi mówi do mnie, że problemy to są węzełki na powrozie naszego życia, jak się ktoś chce ino po tym powrozie ślizgać, to go strasznie dupa boli, a jak jest mądry, to każdy węzełek wykorzysta, żeby wyżyj, ku Panu wejść