32 łyżeczki cukru dziennie zjada razem z pożywieniem przeciętny mieszkaniec kraju nad Wisłą. Nie łasuch, zwyczajny konsument. Wprawdzie Kowalskiemu jeszcze brakuje do Smitha zza wielkiej wody – ten pochłania 110 łyżeczek, jednak jako społeczeństwo jesteśmy na dobrej drodze, aby i w tej cywilizacyjnej konkurencji dorównać najbardziej otyłej nacji świata.
Powodów jest kilka: uwarunkowania genetyczne, potrzeby biznesu wspierane potęgą reklamy, styl życia i lenistwo – zwłaszcza umysłowe. Do czego ze wstydem przyznaje się autorka tego artykułu. Która, jak wiele jej podobnych osób, żyła w przekonaniu, że odżywia się w miarę rozsądnie i zdrowo.
Do napisania tekstu skłonił mnie film, który miałam okazję obejrzeć jeszcze przed jego polską premierą, a który wchodzi na ekrany kin właśnie dzisiaj. „Cały ten cukier” to półtoragodzinny dokument przygotowany przez australijskiego filmowca i aktora Damona Gameau. Młody, zdrowy, wysportowany facet z brzuchem przypominającym kaloryfer skorzystał z pomysłu, na jaki wpadł dekadę wcześniej Amerykanin Morgan Spurlock, autor głośnej produkcji „Super Size Me”. Z tą różnicą, że jeśli Spurlock odżywia się przez miesiąc tylko w restauracjach McDonalda i ogranicza ruch – jak to czyni przeciętny Amerykanin, to Gameau jest bardziej wyrafinowany. Zakłada, że będzie spożywał tylko tzw. zdrowe jedzenie. Zero słodyczy w postaci cukierków, batoników czy lodów. Zero fast foodów. Mało tego: będzie trzymał reżim energetyczny i przyjmował identyczną liczbę kalorii, co w „poprzednim życiu”, czyli 2,3 tys. kcal dziennie. Oraz że nadal będzie ćwiczył tyle samo, a nawet więcej. Z tą różnicą, że zamiast diety organicznej, którą wcześniej stosował, będzie jadł to samo, co wszyscy jego rodacy, Australijczycy. A więc żywność przetworzoną. Te wszystkie musli, soki, jogurty. Znów nieco statystyki: przeciętny Aussie przyjmuje dziennie 40 łyżeczek cukru (jedna łyżeczka to 5 g) w zjadanych produktach.
Damon Gameau, przystępując do zdjęć filmu, waży 76 kg, ma 84 cm w pasie. Ze szczegółowych badań lekarskich wynika, że ten trzydziestolatek mieści się w 10 proc. najzdrowszych facetów w jego grupie wiekowej. Wraz z trwaniem eksperymentu będzie coraz gorzej, a medycy będą go namawiali, żeby przerwał, bo może być źle. Ale Gameau idzie coraz dalej. Nie będę chyba zanadto spoilerować, bo i tak każdy już się domyśla, że bohater kończy jako wrak człowieka. Z nadwagą – w ciągu dwóch miesięcy tyje 8,5 kg. Z oponiastym brzuchem. I wynikami badań, które każdego z nas skłoniłyby do wizyty na izbie przyjęć najbliższego szpitala. Siostro, tlen!
Czym jest cukier
Cukier jest wszędzie. To nie tylko te białe kryształki, które wsypujemy z coraz większym mentalnym oporem do filiżanki kawy czy herbaty. To nie tylko brunatna melasa, o której słyszymy, że jest zdrowa i trendy, więc można się nią obżerać (w przerwach robiąc maseczki i peeling). Albo brązowy, trzcinowy cukier będący bardziej na modowej fali niż jego prosty, chamowaty kuzyn uzyskiwany z buraka. Cukier jest także w bardziej złożonych produktach węglowodanowych, jak chociażby pieczywo, makarony czy ziemniaki. Jest też w warzywach, owocach i nabiale. W setkach produktów, które przyjmujemy, żeby dać ciału paliwo do życia.
I bardzo tego cukru potrzebujemy. Nasz organizm jest niczym wielki kombinat chemiczny: wrzucamy w niego to bardziej złożone węglowodanowe albo proste cukrowe (sacharoza) paliwo, a to wszystko rozkładamy na glukozę i spalamy. Uzyskaną energię kierujemy tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Ta uzyskana z cukru jest niezbędna, żeby działał nasz główny komputer, czyli mózg. On się nie żywi niczym innym, jak tylko glukozą. Bez niej umiera. Podobnie jak erytrocyty, czyli czerwone ciałka krwi, odpowiedzialne za przenoszenie tlenu: energia z glukozy jest tym, co pozwala im pracować. Są jeszcze nadnercza. To gruczoły – główni melioranci naszego organizmu, którzy utrzymują równowagę wodno-mineralną w ciele, ale też reagują jak oddział specjalny, kiedy się czymś zdenerwujemy. Produkują wówczas adrenalinę, która pozwala nam walczyć lub uciec z miejsca zagrożenia. Tak zostaliśmy skonstruowani.
Ale, jak zauważa Hanna Stolińska-Fiedorowicz, dietetyk z Instytutu Żywności i Żywienia, ten inżynieryjny plan perfekcyjnie sprawdzał się tysiące lat temu, gdy pożywienie musieliśmy zdobywać w wielkim trudzie. Składało się ono wówczas z nieprzetworzonych produktów, które musieliśmy „rozpracować” w naszym układzie trawienia. To były zebrane ziarna zbóż, mięso upolowanych zwierząt, potem doszły do tego produkty mleczne – kiedy zaczęliśmy prowadzić bardziej osiadły tryb życia i z kultury myśliwsko-zbieraczej zamieniliśmy się w osiadło-rolniczą. Wtedy mieliśmy całkiem inny problem niż dzisiaj. O być albo nie być człowieka stanowił dostęp do pożywienia. Cukru, zwłaszcza w czystej postaci –sacharozy, laktozy albo glukozy – było mało. Żeby go zdobyć i uzyskać strzał energetyczny, niezbędny był duży wysiłek albo szczęśliwy traf. Dobranie się do gniazda dzikich pszczół, by wyjeść trochę miodu. Albo znalezienie owocującego drzewa. Szanse na to były wprawdzie większe niż dziś wygrana w lotto, ale i tak było ciężko.
Obecnie mamy innym problem: co zrobić, aby oprzeć się w drodze do pracy ofercie kafejki oferującej kawę latte i owsiane (więc na pewno zdrowe) ciasteczka. Albo oprzeć się ofercie chińskiej budki z kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym, ale w rzeczywistości głównie słodkim. Współczesny człowiek wręcz tarza się w cukrze. Bo ten naprawdę jest wszędzie.
Ja i moja lodówka
Kiedy słyszymy „cukier”, mamy różne skojarzenia. Jak choćby słodycz. Energia. Przyjemność. Ale także otyłość. I każde z nich jest prawidłowe. Tyle że tych pozytywnych skojarzeń jest więcej, choćby z przyczyn ewolucyjnych. Słodki to pierwszy smak, z jakim zapoznajemy się w życiu: mleko matki zawiera dużą dawkę cukru. W dodatku kubki smakowe, jakie mamy na języku, są tak usytuowane, że te odpowiedzialne za percepcję słodyczy są na przodzie (choć naukowcy nie są do końca zgodni w tej kwestii).
Przyjęcie dawki cukru to także błogostan: wydzielają się serotonina i endorfiny, zaraz czujemy się lepiej. Taki strzał czystej energii prosto w mózg sprawia, że możemy przenosić góry. Tylko dlaczego za moment lądujemy w psychicznym dole? Hanna Stolińska-Fiedorowicz tłumaczy, że jeśli tej czystej energii jest za wiele, jeśli nie jesteśmy w stanie jej spalić, zamienia się ona w glukagon, a ten za chwilę w tkankę tłuszczową. Na początku nie widzimy jej, nie mamy pojęcia o jej istnieniu. Zanim zamieni się w sadło, oplącze nasze narządy wewnętrzne. To otyłość trzewna: tłuszcz zawłaszcza wątrobę, paraliżuje jej funkcje, cukrowe ładunki mogą w tym samym stopniu, co nadużywanie alkoholu, doprowadzić do jej marskości. A my, nieświadomi, jedziemy na energetycznym rollercoasterze – od hiperglikemii, kiedy poziom glukozy w organizmie jest bardzo wysoki, do hipoglikemii, kiedy spada poniżej normy. Mamy wahania nastroju. I znów jesteśmy głodni, a konkretnie mamy ochotę na zjedzenie czegoś słodkiego. Niczym trutnie, niezdające sobie sprawy z bliskości końca. Szukamy i wcinamy. Wciąż niezaspokojeni. Nie wiedząc, że nawet spożywając tzw. zdrowe jedzenie, pakujemy się w niezłe kłopoty.
Bo na przykład cóż – mogłoby się wydawać – może być zdrowszego niż jogurt z ziarenkami zboża (osiem gatunków) i suszonymi owocami? Zrobiłam remanent w mojej lodówce i spiżarce. Policzyłam i mało nie padłam z wrażenia. Ten wspomniany jogurt, renomowanej firmy, reklamowany jako superzdrowy i fit, w 300-gramowym opakowaniu zawiera ponad dziesięć kostek cukru. A więc więcej niż coca-cola w tej samej objętości (niecałe osiem). Ale zostawmy smakowy jogurt, przypatrzmy się naturalnej maślance. Pół litra to sześć kostek cukru. Łatwych do strawienia. W jej smakowej wersji jest już o trzy porcje sacharozy więcej. Inny „zdrowy” posiłek: płatki musli z owocami. Przeciętnie w 100 g (co to jest, sto gramów, zdrowy, głodny facet przyjmie przynajmniej trzysta) chowa się siedem kostek białej śmierci. OK, przynajmniej się najemy. Ale gdyby ktoś zdecydował się zakąsić to śniadanie zbożowym batonikiem – bagatela, 2,5 g – wrzuci w siebie dodatkowe trzy kostki. Mało? To doliczmy do tego gotowe sosy, mrożonki warzywne (często dodaje się do nich cukier i tłuszcz, żeby zakonserwować i podnieść ich walory smakowe), zupki instant, desery mleczne, keczupy (średnio jedna łyżka to jedna kostka cukru) i majonezy. Oraz te wszystkie napoje, jakie wypijamy, żeby – zgodnie z zaleceniami dietetyków – nawadniać swój organizm. Reklamowana jako źródło rześkości zielona herbata (butelkowany napój) zaledwie w 100 ml zawiera ponad siedem łyżeczek cukru. Ale także na sokach i nektarach nie można polegać. Tak samo jak na tzw. wodach smakowych, chętnie podawanych przez troskliwych rodziców dzieciom jako alternatywa dla niezdrowych napojów gazowanych: w pół litrze tego czegoś zawartych jest siedem łyżeczek cukru. Producenci pakują owe wody w poręczne buteleczki z ułatwiającymi picie ustnikami. Opatrują opakowania w kolorowe napisy i obrazki. Małe dziecięce łapki same się wyciągają, żeby dorwać taką butelkę, z której uśmiecha się ulubiony bohater bajek. A dorośli czują się rozgrzeszeni: przecież to tylko woda, nie lepka oranżada.
Eksperci alarmują: tzw. próchnica butelkowa, do niedawna diagnozowana głównie w Stanach Zjednoczonych (zwłaszcza w ich najuboższych rejonach), biorąca się z podawania małym dzieciom słodkich napojów, nakłada się u nas na próchnicę lizakową. Jeśli dodać do tego brak opieki stomatologicznej na poziomie szkół podstawowych, mamy wielki, ogólnopolski ból zębów. Doktor Agnieszka Jarosz, lekarz z Instytutu Żywności i Żywienia, ubolewa, że świadomość zarówno rodziców, jak i kadry medycznej wciąż pozostawia wiele do życzenia. – Kiedy mój syn był malutki, położna radziła mi, abym poiła go wodą z glukozą, bo dziecko lubi słodkie – opowiada. Dziś chór tradycyjnie wykształconego personelu wzmacniany jest przekazem reklamowym, któremu trudno się oprzeć. Dzieciaki chcą pić „wodę z misiem”, która bardziej im podchodzi niż ta czysta. – A gdyby je od niemowlaka przyzwyczajać do wytrawnego smaku H2O, moglibyśmy zapobiec wielu chorobom cywilizacyjnym – kwituje dr Jarosz.
Historia podboju
To gdybajmy dalej. Gdyby przeciętna polska rodzina miała kupić tyle cukru, ile spożywa co tydzień w przetworzonej żywności, musiałaby przydźwigać do domu 4,5 kg. Trudno w to uwierzyć, ale niedowiarkom polecam zabawę z kalkulatorem. Nie zawsze tak było. Bo historia przystosowania człowieka do diety wysokocukrowej to najnowsze dzieje.
Cukier, który z Nowej Gwinei poprzez Indie dotarł do Europy ok. XII w. naszej ery, początkowo był luksusem. Jeszcze na początku XX w. był traktowany jako przyprawa, a więc coś, czego dodaje się niewiele, tyle, żeby polepszyć smak potrawy. W polskich warunkach ekskluzywność cukru utrzymywała się dłużej niż w zachodnich krajach. Jak można przeczytać na portalu IzbaSkarbowa.pl, „jeszcze za czasów II RP był towarem akcyzowym, za który państwo rokrocznie uzyskiwało dochody porównywalne z rocznymi wydatkami na utrzymanie i budowę wszystkich krajowych dróg”. Wiązało się to nie tylko ze złym stanem naszych cukrowni, choć zaraz po uzyskaniu niepodległości musieliśmy nadrobić straty i zaniedbania. Chodziło głównie o to, że w tamtym czasie cukier był dobrem deficytowym, którego produkcja i eksport stanowiły poważny zastrzyk dewiz dla kraju. W zasadzie można powiedzieć, że traktowany był podobnie jak dziś węgiel: jego wytwarzanie było drogie, a sprzedaż za granicę tania. Dlatego kosztami obciążano jego krajowych konsumentów. Jeśli w 1928 r. średnia cena cukru w Polsce wynosiła 1,55 zł za 1 kg, to Brytyjczycy płacili za polski cukier zaledwie 17 gr.
W miarę wychodzenia z ogólnoświatowego kryzysu cena cukru spadała, co jednak nie znaczy, że był tani. A kiedy już staniał tak, że każdy mógł go używać do woli, stał się jednym z popularniejszych tematów kłótni dietetyków. Oraz socjologów. Kiedy w 1969 r. umarł prezydent USA Dwight Eisenhower, to rozpętała się dyskusja na temat przyczyny śmierci 79-latka. Co wywołało zgon: tłuszcz czy cukier? Diagnoza brzmiała: tłuszcz. Cukrowi się upiekło, na całe dziesięciolecia. I do dziś to przekonanie, że jeśli wyeliminujemy z diety lipidy, to będziemy żyć niemal w nieskończoność, szczupli i zdrowi, dominuje w debacie dietetycznej. I nic nie szkodzi, że to bzdura. Bo kaloria nie jest równa kalorii, jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało. Wytłumaczmy to w ten prosty sposób: jeśli zjadamy kromkę pełnoziarnistego pieczywa, to aby ją strawić, rozłożyć na cukry proste, musimy się wysilić, spożytkować jakąś ilość energii. W przypadku czystego cukru, zwłaszcza tego prostego, wysiłku jest niewiele.
Biznes, słodki biznes
Cukier krzepi – za to hasło reklamujące polski przemysł cukrowniczy Melchior Wańkowicz zgarnął w 1931 r. nagrodę w wysokości 5 tys. zł. To była wówczas góra pieniędzy, bo miesięczna pensja prezydenta Ignacego Mościckiego wynosiła wtedy ok. 3 tys. Cukrowy biznes już się rozkręcał, już zdawał sobie sprawę ze słodkiego potencjału zysków. Dziś wart jest w skali światowej ponad 50 mld dol. rocznie.
Ale na dobre lepka machina wystartowała dopiero w latach 70. XX w. w USA. Kiedy udało się przepchać przez świadomość społeczną, że za otyłość i wszelkie inne cywilizacyjne choroby są odpowiedzialne wyłącznie tłuste pokarmy, można było ruszyć z akcją promującą sacharozę, glukozę i resztę „zastrzyków energii”. W kampanię włączyli się naukowcy opłacani przez przemysł cukrowniczy. – Nie ma niepodważalnych dowodów pozwalających połączyć cukier z różnymi przewlekłymi chorobami – brzmiała konkluzja raportu „Cukier w diecie człowieka”. Gameau w filmie dowodzi, że mamy wciąż do czynienia z wielkim spiskiem: koncerny sprzedające cukier i jego przetwory finansują organizacje zajmujące się przeciwdziałaniem skutkom chorób cywilizacyjnych, opłacają agencje PR, aby te dyskredytowały badania stojące w sprzeczności z ich interesami. Ale też jest o co się bić.
Poprosiłam o dane na temat produkcji „kryształowej słodyczy” Związek Producentów Cukru w Polsce. Z materiałów, jakie dla mnie przygotowano, wynika, że Polska jest trzecim, po Francji i Niemczech, wytwórcą cukru w UE z roczną produkcją ok. 1,8 mln ton. Ilość cukru, jaka może być wprowadzona na rynek, jest regulowana na razie przez system kwotowy, który zostanie zniesiony od 1 października 2017 r. A wtedy zacznie się dziać: cukru będzie więcej niż dzisiaj, a więc konkurencja wzrośnie. I zwiększy się także presja, aby upychać go w różnych produktach spożywczych w jeszcze większej ilości. Co nie będzie takie trudne, biorąc pod uwagę nasze przyzwyczajenie do słodyczy. O którym nie mamy zresztą pojęcia. Tak samo, jak o istnieniu czegoś takiego, jak – mówiąc z angielska – bless point. To punkt spełnienia. Który oznacza poziom cukru w potrawie powodujący, że właśnie ten, a nie inny produkt nam najbardziej smakuje. Że spośród dziesiątków, a może i setek podobnych, wybierzemy właśnie ten. Choćby była to fasolka po bretońsku. W której cukier łagodzi zbyt dużą zawartość soli. Która to jest dodawana w nadmiarze, żeby wywołać w konsumencie uczucie pragnienia. Które ten zaspokoi, sięgając po napój zawierający zbyt dużą ilość cukru. I poczuje głód, który będzie starał się zaspokoić, sięgając po następną przekąskę. I tak dalej. Spisek?
Damon Gameau przekonuje, że ludzie nadużywający cukru są niczym narkomani: pożądają go coraz więcej i więcej. Jak go dostają, mają zamglony umysł, są rozkojarzeni. Kiedy go braknie, są poirytowani i wściekli. Na głodzie, który mija dopiero po miesiącu – dwóch od odstawienia uzależniającej substancji. Że tak właśnie to działa, dowiodły eksperymenty wykonywane choćby na szczurach. Gryzonie, mając do wyboru cukier albo kokainę, wybierały tę pierwszą substancję. I aby się do niej dobrać, były skłonne do dużego wysiłku. Tak samo zachowują się ludzie. Ale w przeciwieństwie do narkomanów czy alkoholików cukroholicy nie dostają społecznego wsparcia. Są otyli – to przecież ich wina. Uzależnili się od słodyczy – nie szkodzi, przecież słodkie oznacza święto i miłość. Profesor Małgorzata Gniewosz z SGGW mityguje. – Mówienie o spisku producentów, światowych koncernów jest nadużyciem. Konsumenci lubią słodkie, więc biznes to wykorzystuje, żeby sprzedać to, co wytworzy i co ma szanse się sprzedać. Każdy dodatkowy składnik, jaki wkładamy do produktu, to kolejny koszt – tłumaczy. Więc gdyby sprzedawał się jogurt, w jego czystej, kwaśnej postaci, to półki sklepowe byłyby właśnie nim zawalone. Ale tak nie jest.
Agnieszka Górnicka, prezes Inquiry Market Research, zajmującej się badaniami konsumenckimi oraz analizą rynku dla sieci sklepów i centrów handlowych oraz producentów z branży FMCG, zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt problemu: wciąż przybywa świadomych konsumentów. Osób, które czytają etykiety, liczą kalorie, porównują. I kombinują, jak w dzisiejszych czasach jeść i nie dać się otruć. Ani zwariować. – Przygotowywanie potraw od zera jest dla większości z nas, zapracowanych ludzi, niemożliwe – ocenia. Jedyne, co nam pozostaje, to bycie świadomym zjadaczem śniadaniowych płatków i chleba. Który wie, czego chce. I potrafi to wyegzekwować.
To niełatwe, ale nie niemożliwe, choć czeka na nas mnóstwo pułapek. Choćby nomenklaturowych. Bo producenci, zmuszeni przez przepisy, wprawdzie zamieszczają składy na etykietach produktów, ale i tak starają się nam zakręcić w głowie. Bo jeśli nawet wiemy, że cukier jest zły, to określenia glukoza, fruktoza czy laktoza nie zapalają już czerwonej lampki w głowie. Albo jeśli czytamy, że jakiś napój zawiera syrop glukozowo-fruktozowy, czujemy się bezpieczni: to pewnie zdrowe. Tymczasem ta substancja słodząca jest równie kaloryczna i groźna jak zwykły cukier, czyli sacharoza. W dodatku tańsza w produkcji i łatwiejsza w mieszaniu z innymi produktami: nie chrzęści nam w zębach.
Doktor Agnieszka Jarosz zwraca uwagę na jeszcze jeden wilczy dół czyhający na interpretatorów etykiet: produkty oznaczane jako pozbawione laktozy (a to mleczny, ale jednak cukier) są odczuwane jako słodsze niż te, które ją oficjalnie zawierają. – Bo laktoza w jedzeniu typu niby-dietetycznego zostaje rozbita na glukozę. I dodatkowo glukoza szybciej się wchłania i daje szybki wzrost glikemii, czyli poziomu cukru we krwi – mówi. I diabetycy się na to nabierają. A nie da się, w każdym razie w odżywianiu, zjeść ciastka i go mieć. Żebyśmy mieli satysfakcję z pokarmu, coś musi być nośnikiem smaku. A jest nim albo cukier, albo tłuszcz.
Żebyśmy zdrowi byli
Nie da się wprawdzie przeprowadzić linii prostej łączącej nadmierne spożycie cukru z chorobami cywilizacyjnymi: zjadasz słoik dżemu dziennie, za dwa lata umrzesz na cukrzycę. W dodatku będziesz tak otyłym człowiekiem, że bliscy będą musieli obstalować trumnę na indywidualne zamówienie. Być może właśnie tobie się upiecze, choć statystyki za tym nie przemawiają. I coraz więcej osób to rozumie.
Grzegorz Łaptaś, dyrektor odpowiadający za branżę spożywczą w PwC, sypie przykładami: spada ilość sprzedawanych płatków śniadaniowych typu cornflakes i soków produkowanych z koncentratów. Rośnie za to zbyt na czystą wodę mineralną, świeże soki wyciskane z owoców i warzyw. Sieci supermarketów coraz to dodają do swojej oferty kolejne gatunki pieczywa pełnoziarnistego. – Nawet w przypadku takich produktów jak chipsy rośnie segment pozycjonowany jako zdrowy, a więc wytwarzany bez tłuszczu i polepszaczy, jak najbardziej zbliżony do tego, co można uzyskać za pomocą tradycyjnych, neutralnych metod – zapewnia.
Jego zdaniem dzieje się tak dlatego, że coraz bardziej jesteśmy impregnowani na reklamy. W dobie mediów społecznościowych następuje łatwa i szybka wymiana informacji, więc coraz trudniej wciskać konsumentom kit. Choć trudno polegać na internecie, wielkim śmietniku, gdzie informacje prawdziwe mieszają się z bzdurami. Bez dobrze zaplanowanej i poprowadzonej akcji edukacyjnej się nie obejdzie. Choćby z tego powodu, że wyrzucając cukier ze swojej diety i zastępując go innymi substancjami, możemy się narazić na inne, równie poważne, niebezpieczeństwa. Na przykład, jak zauważa dr Jarosz, racząc się alkoholowym drinkiem, powinniśmy mieć baczenie, by nie był przygotowany na bazie napojów typu light. Bo niektóre substancje słodzące w sojuszu z C2H5OH mogą mieć dużo bardziej toksyczne rażenie niż zwykła czysta. Więc jeśli już chcemy sobie poprawić nastrój, to dorzućmy do alkoholowej bomby energetycznej także tę cukrową. Mając gdzieś w tyle głowy, że trzeba będzie te kalorie jakoś spalić.
Jak? Aby pozbyć się odpowiednika zaledwie dwóch kostek cukru – a przypominam, że bez żadnych kulinarnych ekscesów zjadamy ich 32 każdego dnia – człowiek o wadze 60 kg powinien 6,6 min spędzić, jeżdżąc na rowerze. Albo biegać przez 3,2 min (co daje odległość między dwoma przystankami autobusowymi). Lub tańczyć przez 6,5 min – a więc przynajmniej przez dwa muzyczne kawałki. Żeby wyszło na zero – półtorej godziny każdego dnia.