Czy zastanawiali się państwo kiedyś, jaki mamy ustrój polityczny w naszej służbie zdrowia? Warto przeanalizować tę kwestię, bo dzięki temu poznamy przynajmniej część powodów niewydolności systemu opieki zdrowotnej w Polsce.
Wiemy wszyscy, że system prawny, ale również system społeczno-gospodarczy, jest pochodną ustroju politycznego państwa. Bardzo precyzyjnie z niego wynika. Wyobraźmy sobie niezależnego obserwatora analizującego ustrój polityczny Polski wyłącznie przez pryzmat sytemu ochrony zdrowia. Gdyby taki obserwator wziął pod lupę tylko ten obszar życia społecznego – każdy przyzna, że niezwykle istotny, wręcz fundamentalny dla bezpieczeństwa obywateli – dojść by musiał do wniosku, że nie jesteśmy państwem kapitalistycznym. Nie jesteśmy jednak również państwem socjalistycznym. Czy zatem nasz obserwator doszedłby do wniosku, że jesteśmy państwem, które czerpiąc z obu tych ustrojów to, co najlepsze, tworzy zbalansowany model, w którym reguły rynkowe współgrają z obowiązkiem równego dostępu do usług zdrowotnych? Niestety, doszedłby do wniosku, że czerpiemy z kapitalizmu i socjalizmu, wybierając z ich oferty najgorzej, jak tylko można. Zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi.
W ochronie zdrowia jesteśmy państwem o ustroju hybrydowym. Mamy socjalizm w wersji kubańskiej połączony z kapitalizmem w wersji XIX-wiecznej, spełniającej nieprzystające do dzisiejszej rzeczywistości bardzo odważne marzenia skrajnych libertarian. Przykład Polski pokazuje, że nawet takie egzotyczne, niemal niepowtarzalne połączenie jest możliwe.
Teza ta może wielu oburzyć, szczególnie lekarzy czy pracowników szeroko rozumianej służby zdrowia, nie wspominając już o oczywistym „zawodowym” oburzeniu urzędników. Dowody są jednak twarde. Dwa z nich przytoczę. Jakiś czas temu Polskę obiegła informacja o „aferze” dotyczącej operacji usuwania zaćmy. Sprawa sprowadzała się do tego, że pacjenci dopłacali do lepszych soczewek, które wszczepiano im podczas operacji finansowanych przez NFZ. Wiele było wzajemnych oskarżeń, publikacji prasowych i komentarzy. Niewielu jednak zastanowiło się nad tłem całej sprawy, a szkoda, bo opinia publiczna mogłaby się dowiedzieć, że ubezpieczony przecież pacjent ma następującą alternatywę – albo korzysta ze świadczenia finansowanego przez NFZ, w standardzie narzuconym przez NFZ, albo płaci za całe świadczenie z własnej kieszeni. Nie ma żadnych rozwiązań pośrednich. W czym problem? – może ktoś zapytać. Otóż problem jednak istnieje.
NFZ płaci szpitalowi za świadczenie tylko określoną stawkę, którą ten podmiot musi tak skalkulować, aby starczyło zarówno na sam zabieg, na soczewkę i wszystko, co jest niezbędne do prawidłowego wykonania zabiegu. I, jak to w kapitalizmie, działalność polegająca na usuwaniu zaćmy musi być działalnością dochodową, dlatego w stawce NFZ zawarty jest również zysk podmiotu leczniczego. Oczywiste jest, że stawki NFZ nie są aż tak wysokie, aby pokryły w całości soczewki lepszej jakości. Naturalne jest również, że każdy pacjent chciałby, aby wszczepiono mu najlepszej jakości soczewkę. Niektórych stać na to, żeby do soczewki dopłacić, niewielu jednak stać na pokrycie całej operacji.
Mamy zatem klasyczny konflikt pomiędzy finansowymi możliwościami państwa opiekuńczego a potrzebami obywateli w świecie coraz większych i coraz droższych możliwości współczesnej medycyny. Jak sobie z tym radzi nasze państwo? Tak jak już wspomniałem, w sposób zero-jedynkowy. Gdyby pacjentowi wpadło do głowy, że chce dopłacić ponad limit przyznany na operację zaćmy z NFZ, to nic z tego. Albo bierzesz to, co oferujemy, albo... możesz zapłacić za zabieg, soczewkę i wszystko inne z własnej kieszeni. Czy narzucanie takiej konieczności, takiego jednoznacznego wyboru jest rozsądne i logiczne?
Mamy klasyczny konflikt pomiędzy finansowymi możliwościami państwa opiekuńczego a potrzebami obywateli w świecie coraz większych i coraz droższych możliwości współczesnej medycyny
Drugi przykład to dostęp do leków. Wielu chorych, aby otrzymać niezbędne medykamenty, musi zostać zakwalifikowanych do tzw. programów lekowych. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, czym właściwie są te programy lekowe. W programach znajdują się leki, które podaje się pacjentom w stanach ciężkich, wymagających stałej opieki i hospitalizacji, ale znajdują się w nich również te, które we wszystkich innych krajach są dostępne po prostu w aptekach, gdyż pacjenci leczą się nimi przewlekle w warunkach domowych, normalnie żyjąc i pracując. Mamy zatem kolejny absurd.
Cechą wspólną leków w programach lekowych jest to, że są to środki drogie, od kilku tysięcy do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych za miesięczną kurację. Zostawmy na boku pytanie, czy tak wysokie ceny niektórych z tych leków są uzasadnione, skupmy się na tym, że w Polsce mamy unikatowy system, w którym leki te są bezpłatne, jeśli pozyskiwane są za pośrednictwem szpitali, a płatne w 100 proc. w aptekach. W efekcie pacjent chcący bezpłatnie otrzymać opakowanie tabletek musi zostać administracyjnie zakwalifikowany do programu lekowego, zgłaszać się do szpitala, wypełniać wiele dokumentów. NFZ tworzy na tę okoliczność specjalne komputerowe systemy ewidencji programów lekowych, zespoły koordynacyjne i weryfikacyjne oraz przede wszystkim płaci szpitalom za „hospitalizacje”, które w praktyce ograniczają się do wydawania pacjentom leków do domu.
W efekcie dla jednych, śmiało można powiedzieć – szczęśliwców, nawet najdroższe leki świata są bezpłatne, dla innych pacjentów – pechowców (niezakwalifikowanych do administracyjnych programów NFZ), leki są pełnopłatne i nie mogą oni liczyć na żadne wsparcie państwa, chociaż są ubezpieczeni i płacą składki zdrowotne.
Żyjąc w takim ustroju, mamy „w pakiecie” wszystkie typowe socjalistyczne objawy z przerostem biurokracji, czyli formy nad treścią i marnotrawstwem pieniędzy – NFZ płaci za hospitalizacje, które są fikcją. Pacjenci, którzy nie biorą w tej papierkowej karuzeli udziału, kupują z kolei leki w aptekach, zdarza się, że za kilkaset tysięcy złotych. Oni żyją jakby w zupełnie innym państwie, bez publicznej służby zdrowia, z tym że niestety nikt ich nie zwolnił z opłacania składek zdrowotnych.
W socjalizmie prawie wszystko było państwowe, więc oczywiste było, że i służba zdrowia była państwowa. Państwowe były szpitale i przychodnie, a państwo z budżetu płaciło za leczenie – usługi na rzecz pacjentów. Wraz ze zmianą ustroju rozpoczęły się reformy. Szliśmy w kierunku systemu ubezpieczeniowego, ale bardzo niekonsekwentnie, robiąc jeden krok w przód, a następnie dwa w tył. Prywatyzowano szpitale i inne jednostki. Zmieniało się nazewnictwo, w miejsce lekarzy i szpitali pojawili się świadczeniodawcy, w miejsce pacjentów – świadczeniobiorcy. Niezmienne pozostało tylko, że płaci za to monopolista, de facto państwo ubrane jedynie w kostium funduszu quasi-ubezpieczeniowego.
Hybrydy nie żyją zbyt długo. Prędzej czy później trzeba będzie otworzyć oczy na sytuację tych pacjentów, którzy mają prawo otrzymać leczenie w ramach powszechnego i obowiązkowego ubezpieczenia, a w praktyce im się odmawia. Tym bardziej że wywłaszczeni ze swoich składek pacjenci coraz częściej dochodzą swoich praw w sądach. Pacjenci, którzy nie dostali się do programów lekowych i musieli kupić leki w aptekach za pełną odpłatnością, otrzymują już stosowne odszkodowania na mocy wyroków sądowych. Paradoksem jest, że sądy zasądzają je chętniej od szpitali, w tym publicznych, niż od NFZ, który wydaje się tutaj bardziej odpowiedzialny za całość i złożoność problemu. Do rozstrzygnięcia wciąż pozostaje podstawowe pytanie o zakres koszyka świadczeń. W jakim zakresie przysługują nam świadczenia w ramach środków publicznych, a za jakie będziemy musieli dopłacić lub się dodatkowo ubezpieczyć?
System zdrowotny czekają zatem gruntowne zmiany, nie tylko z powodu wygranych wyborów przez partię dotychczas opozycyjną. Przede wszystkim dlatego, że jego model jest zupełnie nieprzystający do współczesnych polskich potrzeb.