Sprawy personalne, niejasności z umowami na przetargi informatyczne i ogólny bałagan – to zadecydowało o odwołaniu prezesa NFZ. Tadeusza Jędrzejczyka wybierał jeszcze minister z PO Bartosz Arłukowicz
Pieniądze na informatyzację NFZ / Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnio najwięcej problemów przysparzały w funduszu sprawy związane z informatyzacją, głównie kłopoty ze sformalizowaniem umów na konserwację sprzętu IT. W 2015 r. przez blisko pół roku nie była podpisana umowa na cały system obsługujący wszystkie działania związane z ochroną zdrowia, m.in. rozliczenia z placówkami medycznymi, refundacja leków, ale także zarządzanie danymi pacjentów. Prezes odmawiał jej podpisania, ponieważ, jak tłumaczył, zgoda byłaby wyrazem niegospodarności. Problem polega na tym, że od początku istnienia NFZ monopol w branży IT mają tu dwie firmy. To zaś ma przełożenie na koszty – brak realnej konkurencji zawsze je podnosi. Chodzi o kwoty rzędu 50 mln zł rocznie. Niedawno prokuratura wszczęła śledztwo, czy brak działań zmierzających do odejścia od monopolu nie naraził państwa na straty.
Jednak kontrole NIK oraz opinie Urzędu Zamówień Publicznych za każdym razem wskazywały, że choć nie jest to korzystna sytuacja, nie da się działać inaczej, bowiem majątkowe prawa autorskie są w posiadaniu firm. Próba ich wykupu wiązałaby się nawet z kilkusetmilionowym wydatkiem. Ostatnia z propozycji wynosiła ok. 200 mln zł, czyli czterokrotność rocznych opłat na system. Dlatego co roku były podpisywane umowy z tymi samymi koncernami.
Część ekspertów mówi, że problem polegał na tym, że prezes Jędrzejczyk nie chciał za nic brać odpowiedzialności. Przykładem miała być m.in. właśnie sprawa umów na informatyzację. Aby rozwiązać patową sytuację, ostatecznie resort wysłał go na urlop. A w trakcie jego nieobecności, w trybie pilnym, umowy z firmami podpisała wiceprezes ds. finansowych. Dla wszystkich było jasne, że pełnomocnictwo pod jego nieobecność przejmą zastępcy.
Jednak na początku tego roku znów pojawił się kłopot: umowy w tym zakresie były aneksowane na dwa miesiące, potem na miesiąc. Kwoty były niższe niż 8 mln zł, w związku z czym nie musiała ich opiniować Rada Funduszu. W międzyczasie trwały negocjacje. Kto miał rację, pokaże śledztwo, którym na zlecenie prokuratury zajmuje się CBA.
Jednym z kolejnych powodów dymisji, który powodował bałagan, ale także mógł być niebezpieczny w konsekwencjach, był brak umów na serwisowanie sprzętu działającego w centrali oraz dziewięciu oddziałach NFZ (reszta ma sprzęt innego producenta, na którego serwis umowy zawarto). W efekcie od 10 miesięcy wszystkie awarie są obsługiwane na zasadzie „per call”. Czyli tak jak robią to prywatne osoby: coś się psuje, dzwonią po serwis.
W przypadku bardziej kosztownej awarii NFZ byłby zmuszony rozpisać przetarg i czekać na jego rozstrzygnięcie. Trudno jednak sobie wyobrazić, żeby w systemie mogła nastąpić nawet krótka przerwa. Choć do tej pory nie było wypadku, to – zdaniem ekspertów – jego prawdopodobieństwo stanowi ogromne ryzyko. Z danych, które otrzymaliśmy z NFZ, wynika, że wydatki na naprawy w tym trybie wyniosły 142 tys. zł.
– To wyjątkowo niebezpieczne – uważa Wiesław Paluszyński, wiceprezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Jak tłumaczy, umowa na serwisowanie działa jak ubezpieczenie. – Jeżeli fundusz sprawdziłby, że wszystko jest pod kontrolą i są w stanie sami utrzymać ten sprzęt, to w porządku. Jeżeli nie zrobili takich analiz, to jest to totolotek. Uda się albo nie. Podjęcie takich decyzji może być wyrazem nieodpowiedzialnego zarządzania jednostką – ocenia Paluszyński i dodaje, że nie zna innej instytucji, która postępowałaby w ten sposób.
Firmy startujące w przetargu na serwisowanie zażądały większej kwoty. Koszty obsługi wynosiły do 2015 r. między 3 a 6 mln zł rocznie. Rozpisano ponowny przetarg, ostatecznie po wielu zmianach wygrała jedna firma (dając o wiele niższą cenę – 4,5 mln zł – niż konkurencja), jednak przegrani odwołali się do KIO. Nie dość tego firma, która wygrała, nie była oficjalnym partnerem producenta w wykonywaniu usług serwisowych. Procedura trwa.
Oprócz kryzysu z IT cieniem na szefostwie NFZ położyły się konflikty personalne. W krótkim czasie odchodzili kolejni zastępcy prezesa. Kiedy jednak wnioskował o odwołanie ostatniego, argumentując, że stracił do niego zaufanie, rada funduszu zaopiniowała wniosek negatywnie i kazała sprawę jeszcze raz rozpatrzeć.
Chodziło o Zbigniewa Tetera, który w trakcie największych zawirowań z umową na systemy informatyczne dostał pod opiekę działkę informatyczną. W zeszłym roku wiceprezes złożył na swojego przełożonego zawiadomienie do prokuratury. Zarzucał mu, że wysłał inną wersję dokumentu do resortu zdrowia niż ta, która została przyjęta przez NFZ. Dokument dotyczył akurat tłumaczenia prezesa, dlaczego nie chce podpisać umowy na systemy informatyczne. Sam Jędrzejczyk tłumaczył, że doszło do pomyłki technicznej przy skanowaniu dokumentów (prezes robił je osobiście w sobotę) i po jej wykryciu do resortu trafił cały dokument. Prokuratura sprawę umorzyła. Jednak prezes wnioskował o zwolnienie zastępcy. Rada funduszu nie znalazła podstaw do przyjęcia jego wniosku. Ostatecznie jednak Zbigniew Teter stracił stanowisko w ten piątek, tego samego dnia co prezes Jędrzejczyk.
Oprócz tego toczyła się sprawa dyscyplinarnego zwolnienia dyrektora działu informatycznego i jego zastępcy. Miała mieć związek również z umową na systemy informatyczne, choć oficjalny powód dotyczył innych kwestii. Sprawa trafiła do sądu pracy i wszystko wskazuje, że byli pracownicy mają szanse na wygraną. Tego, że w tej kwestii nowe kierownictwo resortu zdrowia ma odrębne zdanie, dowodzi fakt, że zwolniony dyrektor został członkiem powołanego kilka tygodni temu przez Ministerstwo Zdrowia zespołu do spraw rozwoju e-zdrowia, który ma opracować strategię informatyczną w ochronie zdrowia.
Zadania prezesa NFZ przejmie najprawdopodobniej Andrzej Jacyna, zastępca ds. medycznych wybrany na początku lutego. Główne zadanie, które ma przed sobą, to kontraktowanie, czyli podział pieniędzy na leczenie.
Cieniem na NFZ położyły się także konflikty personalne