W ochronie zdrowia funkcjonuje pojęcie hazardu moralnego. Określa się nim w skrócie zjawisko nadmiernego korzystania ze świadczeń zdrowotnych przez pacjentów, u których nie ma ku temu wskazań medycznych, tylko dlatego że bezpośrednio nie płacą za nie. Tyle że z punktu widzenia „naszych” chorych zachowanie to wydaje się całkiem racjonalne. No bo skoro wszyscy jesteśmy ubezpieczeni, to dlaczego nie korzystać z przywileju częstych wizyt u lekarza rodzinnego, wykonywania na potęgę tych samych drobnych badań laboratoryjnych czy zbędnych konsultacji specjalistycznych. Zapewne taki sam mechanizm zadziałałby, gdybyśmy wszyscy musieli płacić powszechną daninę na usługi kaletnicze. Skoro płacę, to oddaję torebki do naprawy, mimo że wcale zniszczone nie są.

Tylko od czasu do czasu słychać głosy ekspertów, że zapędy pacjentów trzeba ograniczyć. To jednak wymaga odwagi w decyzjach, a tych w elitach rządzących jak na lekarstwo. W czasie kampanii wyborczej łatwiej sprzedać populistyczne obiecanki. Można odnieść wrażenie, że pomysły na zmianę systemu lecznictwa, który nie jest wydolny i wyraźnie potrzebuje mocnej kuracji uzdrawiającej, w tej politycznej rozgrywce nie są najważniejsze. Ba, twierdzę, że lecznictwo przestało być dla graczy politycznych priorytetem. Dla mnie przyczyna tego braku zainteresowania oraz zdrowotnych haseł w powszechnej debacie jest prosta. Zwłaszcza po przeczytaniu dwóch flagowych dokumentów największych partii politycznych: Polska Przyszłości PO oraz Myśląc Polska PiS. Nie znalazłam w nich nic poza znanymi pomysłami, które można określić krótko: „odgrzewane kotlety”. W przypadku Platformy wrażenie wtórności jest jeszcze większe, bo miała osiem lat na wdrożenie rozwiązań, którym do miana rewolucyjnych czy nawet ewolucyjnych daleko. I którym z punktu widzenia słupków wyborczych i opinii społecznej daleko do kontrowersyjnych (tym samym wydawałoby się bezpiecznych i akceptowalnych). Obie partie, obok braku świeżych pomysłów na zmianę systemu ochrony zdrowia, popełniają jeszcze jeden grzech. Zarówno PiS, jak i PO unikają kwestii trudnych. W wyżej wymienionych dokumentach nie ma większej refleksji nad zmianą rzeczy fundamentalnej, która powoduje, że rodzimy system lecznictwa z gruntu rzeczy jest zafałszowany i fikcyjny, czyli granic dostępu do świadczeń medycznych. Czy faktycznie w ramach powszechnej składki przychodnia, poradnia, szpital musi gwarantować każde świadczenie wykonane najlepiej najbardziej nowoczesną metodą? Czy faktycznie powiedzenie obywatelom: „na to nas stać, ale na to już nie” sprowadza się do podziału społeczeństwa na bogatych i biednych, w rezultacie do segregacji w zależności od wielkości portfela?
Jaką więc receptę dla systemu lecznictwa mają wiodące partie polityczne? Według PO (rozdział pt. „Dostępna i nowoczesna ochrona zdrowia”) to „stworzenie możliwości dodatkowych ubezpieczeń w formie dobrowolnej, co nie ograniczy dostępu do świadczeń dla osób pozostających wyłącznie w systemie publicznym”. To banał. W dodatku obietnica na poziomie ogólności, bo do niczego nie zobowiązuje i trudno z niej rozliczyć. Dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne już funkcjonują na rynku. Polisy tego typu, jak szacuje Polska Izba Ubezpieczeniowa, ma wykupione 1,2 mln ludzi. Chodzi jednak o wprowadzenie takiego systemu, który właśnie będzie powszechny i masowy. Bo tylko to gwarantuje, że cena polis będzie akceptowalna również dla mniej zamożnej części społeczeństwa. Dalej mowa o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym. To rozwiązanie od lat forsuje senator PO Mieczysław Augustyn. Jak na razie bezskutecznie, chociaż projekt w tej sprawie jest gotowy. Nic, tylko uchwalać! PO planuje również promować zdrowy styl życia, wprowadzić edukację zdrowotną na poziomie przedszkola i szkoły podstawowej. Chce też upowszechnienia opieki stomatologicznej w placówkach oświatowych. Co stało na przeszkodzie, żeby te punkty zrealizować w ciągu 8 lat rządów? Są przykłady samorządów, które na własną rękę prowadzą takie działania, bo... nie mogą liczyć na wsparcie władz centralnych.
PO stawia również na empatię. Receptą na poprawę systemu lecznictwa ma być uzupełnienie o ten aspekt programów kształcenia przed- i podyplomowego lekarzy i personelu medycznego. Chodzi o to, aby podkreślić wagę poprawności relacji pacjenta z zespołem leczącym oraz przyjaznej komunikacji z chorym. Ten sam postulat padał, gdy rząd PO poprzedniej kadencji zmieniał system kształcenia medyków, likwidował staż i modyfikował program nauczania na uniwersytetach medycznych.
Odpowiedzią na zjawiska demograficzne i starzejące się społeczeństwo ma być zwiększenie liczby geriatrów oraz inwestycje w sprzęt i infrastrukturę dostosowaną do potrzeb seniorów. To postulat też odgrzewany, bo z podobnym hasłem PO szła do wcześniejszych wyborów. Ile z tamtych zapowiedzi udało się zrealizować, świadczy opublikowany raport NIK. Wynika z niego, że w Polsce nie ma systemu opieki senioralnej. Brakuje geriatrów i specjalistycznych poradni oraz oddziałów szpitalnych. Do tego dochodzi niewydolny system rozliczenia świadczeń medycznych przez NFZ. Ten zakłada finansowanie tylko jednej choroby, podczas gdy osoby starsze z reguły cierpią na choroby współistniejące. Nie ma również powszechnych i zestandaryzowanych procedur opieki nad takimi osobami.
Platforma wraca również do pomysłu wzmocnienia rangi szpitali uniwersyteckich i instytutów. To także hasło z poprzednich kampanii wyborczych. Niestety papierowe. W międzyczasie szpitale kliniczne i instytuty wpadły w spiralę zadłużenia, a próby kompleksowego wzmocnienia roli nadzorczej ministra zdrowia się nie powiodły.
Na tle PO propozycje PiS wypadają niewiele lepiej. Ale to tylko ze względu na to, że w czasie swoich krótkich rządów 2005–2007, a potem jako opozycja, partia miała małe szanse na ich realizację. Wśród nich, niestety, na próżno szukać nowatorskich koncepcji. Jak bumerang powraca pomysł budżetowego finansowania systemu lecznictwa. Kolejny pomysł: wzmocnienie roli lekarza rodzinnego. To hasło wytrych. W zasadzie nie ma partii, która nie mogłaby się pod nim podpisać. W końcu wracamy do pomysłu wprowadzenia sieci szpitali. Projekt w tej sprawie jest gotowy od 2006 r. PiS już jako opozycja złożyło go nawet w Sejmie. I wciąż tam leży. Jego podstawowe założenie to finansowanie świadczeń ze środków NFZ udzielanych przez te placówki, które do sieci trafią. Pozostałe miałyby działać na zasadach rynkowych, czyli udzielać świadczeń odpłatnie (w zasadzie to śmierć finansowa). Wśród pisowskich recept na ratowanie systemu ochrony zdrowia próżno szukać odniesień do wprowadzenia komercyjnych rozwiązań, takich jak dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne (mimo że resort zdrowia, gdy jego szefem był śp. prof. Zbigniew Religa, taki projekt przygotowywał), ograniczenie koszyka świadczeń zdrowotnych czy współpłacenia.
Przy takiej wtórności propozycji nie dziwi brak haseł zdrowotnych na wyborczych sztandarach. Bo jak grać o kolejne głosy, skoro zaoferować można bardzo mało. Gdy brakuje odwagi, żeby powiedzieć, że po równo w ochronie zdrowia akurat oznacza bylejakość. Na nią polscy pacjenci są skazani od dłuższego czasu. Ich nie przekonuje, że wydatki NFZ na świadczenia zdrowotne od 2007 r. do 2014 r. wzrosły o 26 mld zł, bo dalej stoją w wielomiesięcznych kolejkach do szpitala czy specjalistów. Dlatego jeżeli kogoś obwiniać o moralny hazard, to na pewno nie chorych. Oni tylko umiejętnie korzystają z fikcji, z którą politycy nie chcą albo nie umieją walczyć.