W naszych szpitalach brakuje medyków. Coraz częściej wybierają pracę za granicą. Czy chodzi tylko o lepsze zarobki?
Od wejścia Polski do UE za granicę wyjechało już 11, 4 tys. lekarzy, czyli prawie co dziesiąty – podaje Naczelna Izba Lekarska. I nic nie zapowiada, by ten trend miał się skończyć. Z badań Gdańskiej Izby Lekarskiej na grupie lekarzy do 35. roku życia wynika, że 43 proc. z nich myśli o wyjeździe. Powody? Deklarują, że nie chodzi im jedynie o lepsze zarobki – choć lepsze pensje mają oczywiście dla nich znaczenie. Chodzi im przede wszystkim o lepsze warunki pracy, a także możliwości rozwoju i dokształcania oraz robienia specjalizacji, na którą w Polsce trudno się dostać.
Czy w innych krajach jest rzeczywiście lepiej? Oto historie polskich lekarzy.
Alicja, 40 lat,
lekarz rodzinny z 13-letnim doświadczeniem. Wyjechała ponad dwa lata temu do Szwecji. Zarabia miesięcznie 67 tys. koron brutto (ok. 30 tys. zł). Powód wyjazdu? Przede wszystkim rutyna. Przychodnia rodzinna, w której pracowała w Polsce, stała się dla niej miejscem niekończącego się wypisywania zwolnień, wystawiania recept na katar i rad, jak zbić gorączkę.
Wybrała Szwecję. Dlaczego? Bo Szwedzi zaoferowali 3,5-miesięczny bezpłatny kurs nauki języka, do tego kieszonkowe w wysokości 4 tys. zł, by nie trzeba było pracować i móc się w pełni poświęcić nauce. Jeszcze w Polsce zorganizowali obóz treningowy, na który przyjechali też lekarze z Rumunii, Hiszpanii i Litwy.
Po przyjeździe do Szwecji – szok. Pierwsza rzecz, którą zaobserwowała w przychodni, to brak chorych. Nie ma nikogo z katarem, gorączką czy bólem głowy. Bo o tym, kto przyjdzie do lekarza rodzinnego, decyduje personel. U niej w przychodni wygląda to tak: chory dzwoni i nagrywa się na automatyczną sekretarkę. Mówi, co mu dolega i czeka na telefon z placówki. Oddzwaniają pielęgniarki, które po krótkiej rozmowie orzekają, kto potrzebuje wizyty u lekarza. – Mają nawet 200–300 telefonów dziennie, za zasadne uznają ok. 60. Części chorych udzielają rad telefonicznie – opowiada Alicja. Jest jeszcze drugi powód „pustki”: systemowy. Szwedzi mogą sobie sami wystawić zwolnienie chorobowe na pierwsze osiem dni. Nie biegną więc do lekarza jak Polacy, gdy tylko źle się poczują. Istotna jest też mentalność – dla Szwedów nawet wysoka gorączka u dziecka nie oznacza powodu do paniki. Dopiero gdy taki stan utrzymuje się przez kilka dni, idą po poradę do specjalisty.
Kolejną różnicą jest to, że ma więcej czasu na zbadanie chorego. Pracuje od 9 do 17 i w tym czasie przyjmuje 10–12 chorych. W Polsce musiała przyjmować nawet trzy razy więcej. – Także i tu mam mnóstwo administracyjnej pracy. Ale ułatwieniem jest to, że nagrywam na nagrywarkę historię choroby pacjenta, a sekretarki ją spisują – opowiada. Musi także reagować na spływające drogą elektroniczną wyniki badań i wyniki konsultacji od specjalistów. Jak są w porządku, to dzwoni i informuje o tym pacjenta. Jak jest coś niepokojącego, umawia wizytę. W sumie zmaganie z biurokracją zajmuje jej dwie godziny dziennie. I jest męczące. Różnica jest taka, że ma na nią czas. Ulżyło jej jeszcze w jednej kwestii: relacje lekarz–pacjent są mniej napięte. Są po jednej stronie barykady, w Polsce miewała wrażenie, że była wrogiem. – Tutaj chory, jak mu się coś nie podoba, może to powiedzieć, kulturalnie dać do zrozumienia. Nie ma takiej agresji jak w Polsce – mówi.
I jeszcze jedna sprawa: nie ma poczucia zagrożenia. Bo zasady są jasne. – W Polsce byłam sfrustrowana, podobnie jak koledzy, niestabilnością zaleceń NFZ – tłumaczy. I podaje przykład: gdy zaczynała pracę, dopuszczono poradę recepturową (np. pacjent przekazywał przez pielęgniarkę, że potrzebuje przedłużenia recepty, lekarz prowadzący ją wypisywał i zostawiał na recepcji), potem kazano ograniczyć liczbę tych porad, by mniej pieniędzy przeznaczać na refundację leków. Wówczas okazało się, że przed gabinetami ustawiają się dłuższe kolejki, więc ponownie zmieniono przepisy. Poza tym panuje atmosfera lęku, że coś się źle wypisze, że dostanie się karę, że NFZ się do czegoś przyczepi. – Dokumentację w Polsce wypełniałam nie w celach medycznych, ale na wypadek kontroli czy sądu. To ciągle miałam z tyłu głowy. To było strasznie męczące – mówi Alicja.
Wady szwedzkiego systemu? Choćby taka: nie robi się tańszego (w nakładach na samo badanie) i zdrowszego dla pacjentów USG, bo nie ma specjalistów. Powód? Zatrudnienie ich to ogromny koszt dla przychodni. Efekt jest taki, że nawet w drobnych sprawach zleca się tomografię, bo wyniki można wysłać w świat i czekać na odesłanie opisu. – Aby zdiagnozować kamyki w pęcherzu, robię tomografię brzucha. To nie jest najlepsze rozwiązanie – tłumaczy lekarka.
Wiele pieniędzy jest marnotrawionych. – Mam wrażenie, że przy mniejszych nakładach i tak dostęp chorych do leczenia jest w Polsce całkiem niezły – mówi. Szwedzi, podobnie jak z dostępem do lekarza rodzinnego, nie mają aż tak łatwo z dostaniem się do specjalisty. Z jednej strony kolejki, z drugiej – to specjalista decyduje, czy przyjmie chorego. Robi to tylko, kiedy uzna skierowanie za zasadne. Zaś prywatna służba zdrowia jest tak droga, że niewiele osób stać na to, by nawet jednorazowo zrobić sobie USG czy zbadać serce.
Jest jeszcze jedna rzecz, która ją szokuje, choć pracuje tu od kilku lat. Brak lekarzy. W przychodni na 12 tys. mieszkańców, do której ją przyjęto, pracował tylko jeden. Hiszpanka. Teraz przybyła kolejna trójka cudzoziemców. W przychodni braki kadrowe uzupełniają lekarze „sztafetowi”. Większość to Szwedzi, zarabiają o wiele więcej niż ci stali. Krążą po kraju: dwa tygodnie tu, dwa tygodnie tam. Zazwyczaj pracują po cztery dni w tygodniu, by nie wpaść w zbyt wysoki próg podatkowy. Rotacja jest ogromna. – Kiedy przychodzi pacjent, to zazwyczaj pierwsze pytanie, które mi zadaje, brzmi: jak długo pani tu będzie? – uśmiecha się lekarka.
Ryszard, 53 lata,
anestezjolog z 28-letnim stażem. W Wielkiej Brytanii od sześciu lat, pracuje jako konsultant, zarabia miesięcznie ok. 8 tys. funtów brutto (ok. 40 tys. zł). Uciekł od kłótni z NFZ o każde badania, od papierkowej roboty, stresu, niespójności systemu ochrony zdrowia, układania dyżurów, ponoszenia odpowiedzialności za nieswoje decyzje. I agresywnych pacjentów oraz wiecznie niezadowolonego personelu. Nie myśli o powrocie.
W Polsce był ordynatorem oddziału intensywnej terapii w podlaskim szpitalu. Zrezygnował z dnia na dzień i wysłał ofertę do Brytyjskiej Izby Lekarskiej. Po dwóch miesiącach otrzymał propozycję pracy na północy kraju. Sprawdził się, awansował. Konsultanci to w brytyjskich szpitalach osoby o najwyższym statusie, decydujące o wprowadzaniu standardów procedur medycznych i wzywane do trudnych przypadków.
Ryszard podkreśla, że polski i brytyjski szpital to dwa różne światy. Tam lekarz podpisuje klauzulę, że godzi się na pracę przekraczającą europejskie normy, czyli 42 godziny tygodniowo. W Polsce jego koledzy na kontraktach harują po 70 godzin, rekordziści – 100. I wszyscy przymykają na to oczy. Bo ktokolwiek by zakazał kontraktowego sposobu pracy, nagle okazałoby się, że brakuje lekarzy. A przy takim rodzaju umowy lekarz może skończyć jeden dyżur i pracować dalej. I nikt nie przejmuje się bezpieczeństwem pacjentów. A on zaczyna dzień pracy o godz. 8, kończy o 17. Dyżurów nie bierze, bo nie musi. Nie pracuje też w prywatnej klinice.
W brytyjskim szpitalu lekarz jest od tego, by leczyć. Nie jest menedżerem, nie zajmuje się papierkową robotą, nie odpowiada za finanse szpitala. A w Polsce to ordynator walczy z NFZ, rozwiązuje spory kadrowe, pilnuje finansów. I musi jeszcze leczyć. Specjalna osoba zajmuje się sprawami kadrowymi, inna pilnuje dostępności łóżek, często codzienną pracą szpitala zarządzają najbardziej doświadczone pielęgniarki. Tak musi być, bo obowiązuje określony czas, w którym pacjent musi być przyjęty. Nie ma sytuacji jak w Polsce – przekonuje Ryszard – że osoba z otwartą raną czeka na lekarza lub pielęgniarkę trzy godziny. Wspomina jak w związku z epidemią grypy pojawiła się anegdota, że w parlamencie denerwowano się, iż szpitale przestaną spełniać standardy i czas oczekiwania chorych na uzyskanie w A&E ( odpowiednik polskiego SOR) odpowiedniej opieki znacznie przekroczy wymagane cztery godziny (z wyjątkiem stanów bezpośredniego zagrożenia życia). Nie ma też w szpitalach sztywnego podziału na oddziały – które w Polsce przekształciły się w księstewka ordynatorów. Oddziały mają numery, zarządzający ruchem wysyłają pacjentów tam, gdzie są wolne miejsca.
Ryszard przyznaje, że biurokracja jest bardzo rozbudowana, ale zamiast lekarzy zmagają się z nią specjalne sekretarki medyczne lub pielęgniarki. Bo Brytyjczycy od dawna wiedzą, że zatrudnianie do wypełniania papierów lekarza, którego wykształcono za ogromne pieniądze, jest marnotrawstwem. W tygodniu przysługuje płatny czas przeznaczony na dokształcanie i prace administracyjne i w tym czasie lekarz nie ma styczności z pacjentami.
Różnica jest też w dostępie do badań. Lekarz nie musi się martwić, że terapia nie zostanie zrefundowana, bo każda procedura jest „wystandaryzowana” (dla danej choroby są określone sposoby postępowania). Czasem, zauważa Ryszard, ma to swoje złe strony, bo choremu niepotrzebnie wykonuje się całościowy „przegląd”. Pamięta historię, kiedy do szpitala przywieziono nieprzytomnego mężczyznę, któremu towarzyszyła rodzina. Wystarczyło zebrać wywiad, by się zorientować, że w tym wypadku chodziło o cukrzycę. Ale nie – standard określa, jak się zachować z nieprzytomnym.
Kolejna różnica to stosunek pacjentów do lekarza. W szpitalach wiszą plakaty przypominające o tym, że znieważenie lekarzy, będących funkcjonariuszami publicznymi, jest karalne. I chorzy oraz ich rodziny pamiętają o tym. W Polsce zdarzało się, że chorzy bluzgali, raz Ryszard usłyszał, że „lekarz jest od leczenia jak dupa od srania”. Ale trzeba pamiętać o tym, że niezadowolony chory w Wielkiej Brytanii ma prawo złożyć do sądu skargę na lekarza, skarży o wszystkie możliwe uchybienia, a odszkodowania idą w miliony.
I w końcu zarobki. Rezydenci, lekarze szkolący się, zarabiają ok. 40 tys. funtów rocznie. Konsultant z długim stażem zarabia 100 tys. funtów. I nikt nie wytyka lekarzom pensji. – Jeżeli polskie władze wyobrażają sobie, że sprowadzą lekarzy z zagranicy, utrzymując obecne stawki, to są w błędzie. Tylko na Wyspach, jak to oszacowano, zapotrzebowanie na personel podwoi się do 2050 r. Jak Polska zaoferuje 2, 5 tys. funtów (12 tys. zł) miesięcznie pielęgniarkom i 5 tys. funtów (25 tys. zł) lekarzom, to może stawać do rywalizacji – podsumowuje.
Małgorzata, 45 lat,
kardiolożka. Do Francji wyjechała pod koniec specjalizacji, 15 lat temu. Wybrała Paryż, bo czuła, że tu się toczy życie naukowe. Zarabia miesięcznie ok. 6 tys. euro (ok. 25 tys. zł). Pracuje w jednym miejscu, zdarza się jej wracać do domu po godz. 20. Powrotu do Polski nie planuje.
W Polsce pracowała w jednym z większych szpitali uniwersyteckich i miała widoki na dobrą pracę. Ale chciała być bliżej najnowszych badań, więc kiedy dostała stypendium do ośrodka akademickiego nad Sekwaną, nie wahała się ani chwili. Wyjechała i została na stałe. Na początku nie było łatwo, bo musiała udowodnić, że jest lepsza niż jej francuscy koledzy. Zdobywała kolejne dyplomy. Pracuje w dużym prywatnym szpitalu.
Dzień pracy zaczyna o godzinie 8.30, od 9 zajmuje się pacjentami, kończy o 18.30. W środku dnia jest godzinna przerwa na lunch, lecz zazwyczaj musi obsłużyć chorych, wypełnić dokumentację, więc rzadko kiedy ją wykorzystuje. Kiedy pojawiają się jakieś komplikacje na jej oddziale, lekarze zostają dłużej. Raz w tygodniu mają do godz. 20 zebrania całego zespołu. Omawiają sytuację zdrowotną pacjentów i robią plany na następny tydzień.
Jak działa jej szpital przeznaczony dla 600 chorych? Zawsze dyżuruje jeden doświadczony lekarz, który jest wzywany do poważnych przypadków. Oprócz tego w gotowości są także: anestezjolog, chirurg oraz rezydenci. Na oddziale nie ma lekarzy, zostają pielęgniarki, które są dobrze do tego przygotowane. Raz w miesiącu Małgorzata musi przyjść do szpitala w weekend. Od rana do godz. 14–15, za co dostaje dodatkowo 100 euro. – Ostatnio za ślusarza zapłaciłam 250 euro – śmieje się kardiolożka.
Zarobki pozwalają na dobre życie, ale nie na ekstrawagancje. Szczególnie w Paryżu, w którym metr kwadratowy mieszkania kosztuje 5 tys. euro. Zarobki są ściśle określone: po ukończeniu specjalizacji na stanowisku starszego asystenta wynagrodzenie sięga 4–5 tys. euro. Z czasem można osiągnąć pułap 5–6 tys. Tylko profesorowie mają szanse na wyższe zarobki. Od tego jednak płaci się 30–40 proc. podatku. – Rocznie oddaję fiskusowi jedną pensję – tłumaczy Małgorzata.
Dlatego Małgorzatę dziwi, że jej koledzy w Polsce narzekają. – Zarobki są różne w zależności od miejsca pracy, ale moi znajomi ze szpitala, z którego odeszłam, z podobnym stażem pracy jak ja, otrzymują nawet kilkanaście tysięcy złotych. I mogą spokojnie odebrać dziecko z przedszkola, bo kończą dość wcześnie. Czy to nie są całkiem dobre warunki pracy? – dziwi się kardiolożka. Ona mogłaby dorabiać, przyjmując prywatnie. Ale nie ma na to czasu. – W Polsce ze szpitala wychodzi się przed godz. 15. Ja wracam o siódmej do domu – podkreśla. Poza tym rynek jest przesycony. W Paryżu lekarzy jest bardzo wielu i trzeba mieć już wyrobione nazwisko, by przyciągnąć klientów. Zdarza jej się, że bierze dodatkowe prace w trakcie urlopu, który trwa 40 dni.
Jedno jest inne: stosunek pacjentów do lekarzy i lekarzy do chorych. Francuski lekarz bez pukania nie wejdzie do sali z pacjentami. Kiedy wchodzi, zawsze się przedstawia. – To pacjent jest szefem w tej relacji, a nie lekarz. Ma prawo do wszelkich informacji, może w każdej chwili przyjść. Dopytać o swoje zdrowie – opowiada lekarka. Kiedy jej ojciec leczył się w Polsce, lekarz nie wytłumaczył mu nawet, na czym polega jego choroba i jakie są rokowania. Podczas pobytu we francuskim szpitalu mówił, że nigdy nie był – jako chory – traktowany z takim szacunkiem.
Ordynowanie, nawet tych nowoczesnych terapii, często kosztowniejszych, jest we Francji łatwiejsze. Nie musi myśleć, jaki lek wybrać, czy jakieś badanie będzie za drogie. – Choć ostatnio pojawiają się pierwsze zwiastuny kryzysu. Musimy pytać o zgodę na użycie pewnych statyn. Z drugiej strony wiem, że są u nas stosowane takie terapie, których w Polsce nie ma. Szczególnie duże różnice widać w onkologii – mówi lekarka.
Najbardziej dziwi ją, kiedy słucha polskich opowieści, brak leczenia bólu. – U nas to standard. W karcie jest zaznaczone, który pacjent może być narażony na ból. Czasem mam wrażenie, że aż za wiele środków przeciwbólowych się daje. Ale nikt nie cierpi. W Polsce, choć trudno mi to zrozumieć, jest nadal inaczej – opowiada.
Marcin, 30 lat,
pediatra w trakcie specjalizacji. Oprócz pracy w macierzystym szpitalu klinicznym zarabia w dodatkowych pięciu miejscach. Z żoną – także lekarką – zsynchronizowali swoje kalendarze w internecie, by móc z miesięcznym wyprzedzeniem układać grafik zajęć. Zarobki? 12 tys. brutto na firmę. Myśli o wyjeździe.
– Jeden z kolegów, który z żoną lekarką świętował 10-lecie małżeństwa, policzył, że fizycznie spędzili ze sobą rok. Resztę czasu w pracy – opowiada. On łapie się na tym, że życie jego i żony zmierza w podobnym kierunku.
Na rezydenturę udało mu się dostać, ale ćwierć punktu mniej i nie dostawałby wynagrodzenia za robienie specjalizacji, czyli za pracę w szpitalu. Jego koledzy, którym nie udało się dostać rezydentury, pracują w szpitalu za darmo. I był ostatnim rocznikiem, który otrzymał od szpitala zwykłą umowę o pracę. Wynagrodzenie to 2,8 tys. zł na rękę, a kiedy dyżuruje, stawka godzinowa obliczana jest od wysokości zarobków (wychodzi ok. 30 zł brutto). Żonę, o rok młodszą, szpital zatrudnił tak, by na dyżury podpisywać osobną umowę cywilną. W efekcie dostaje 18 zł na rękę za godzinę pracy na dyżurze. Po pierwszej nocy, podczas której nie zmrużyła oka, była wzywana na SOR i uratowała kilka osób, dostała 200 zł.

W Polsce byłam sfrustrowana, podobnie jak koledzy, niestabilnością zaleceń NFZ. Poza tym panuje atmosfera lęku, że coś się źle wypisze, że dostanie się karę, że NFZ się do czegoś przyczepi. Dokumentację w Polsce wypełniałam nie w celach medycznych, ale na wypadek kontroli czy sądu. To ciągle miałam z tyłu głowy. To było strasznie męczące

Marcin szybko zaczął pracować poza szpitalem. Udało mu się zdobyć dodatkową umiejętność – zajmuje się diagnostyką. Specjalistów brakuje, więc kiedy mama kolegi zakładała przychodnię i nie mogła znaleźć personelu, przyjął jej propozycję. Kiedy inny kolega poprosił, by przejął jego stanowisko, bo chce wyjechać za granicę, a głupio mu zostawiać puste miejsce, wziął i tę pracę. Gdy jeden ze szpitali (oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od jego miejsca zamieszkania) poprosił, by dyżurował w nim choć kilka razy w miesiącu, też się zgodził.
Jak wygląda tydzień pracy? Jedyny spokojniejszy dzień to poniedziałek. Jeżeli nie ma dyżuru, wraca do domu ok. godz. 17. We wtorek przyjmuje w dwu przychodniach, teoretycznie kończy o 19.30, nie wychodzi przed 21. – Na chorego powinienem poświęcać 10 minut. Irytuje mnie to, bo jak ktoś potrzebuje pół godziny czy 40 minut, to mam go wyrzucić za drzwi? – mówi. W środę dojeżdża do oddalonego szpitala, a także do innej przychodni. W czwartki może w końcu wziąć dyżur w placówce, w której robi specjalizację. A w piątki po południu ma tylko jedną dodatkową przychodnię. W weekendy czasem dyżuruje.
Po sześciu latach takiej harówki jest pewien, że po zrobieniu specjalizacji nie chce pracować w placówkach posiadających kontrakty z NFZ. Powód? Papierologia, strach przed NFZ i nieustanne liczenie pieniędzy. Bo może lek, który podał małemu pacjentowi, jest za drogi? I będzie musiał się tłumaczyć. – Ciągle słyszę, że hematologia dziecięca jest nieopłacalna dla szpitala. Nie chcę tak patrzeć na ciężko chore dziecko: jak na koszt – denerwuje się.
No i coś, co jest dla niego gwoździem do trumny: niekończące się rubryki i kody, które trzeba wypełnić. Biurokracja. – Z przerażeniem patrzę, że sytuacja pogarsza się z roku na rok. Umiem posługiwać się komputerem, ale mam wrażenie, że informatyzacja głównie utrudnia życie – konkluduje. Nie dość, że wszystko trwa dłużej niż wypełnianie druków odręcznie, to jeszcze system jest ważniejszy niż pacjenci. Wspomina: niedawno musieliśmy wstrzymać przyjmowanie chorych w szpitalu na dwie godziny, bo zawiesił się program. Jeszcze jakiś czas temu można było np. dane pacjentów zapisać na kartce, potem przepisać, teraz wszyscy się boją kar z NFZ.
Coraz częściej się łapie na myśli, że nie chce już żyć w takim kieracie. – Boję się wypalenia, boję się, że się znieczulę na problemy swoich pacjentów – mówi lekarz. Niedawno urodziło im się dziecko, chcieliby poświęcić mu czas. Więc rozglądają się. Niemcy, może Skandynawia? Tylko jeszcze skończą specjalizację.