W szatni, przed lekcją wychowania fizycznego, Ania zdjęła majtki i pokazała innym dzieciom pupę. Bo ją o to prosiły. Rozpętała się awantura. Grono pedagogiczne doszło do wniosku, że mała jest zaburzona.
Niewinna i czysta istota, niemal anioł, absolutnie aseksualna. Takie wyobrażenie dziecka lubimy w sobie pielęgnować. A jednocześnie wszędzie, w każdym jego najbardziej niewinnym zachowaniu, węszymy zło, brud i naganne zachowanie. Z jednej strony chcielibyśmy je chronić, za każdym rogiem wypatrując zboczeńca, który mógłby mu zagrozić. Z drugiej nie ufamy, tropimy, podejrzewamy wszelkie możliwe aberracje. Na wszelki wypadek zakrywamy stanikiem klatki piersiowe trzyletnich dziewczynek, choć nie mamy nic przeciwko temu, kiedy występują w konkursie na Małą Miss Przedszkola. Takie pomieszanie pojęć, totalna paranoja. Wynikająca z głupoty, niedouczenia, własnych lęków i kompleksów. Nam, dorosłym, w jakiś dziwny sposób wszystko kojarzy się z seksem.
Tak jak w starym dowcipie, kiedy facet przychodzi do terapeuty i narzeka, że nie może żyć spokojnie, bo wszędzie widzi rzeczy, które go podniecają. Lekarz bierze kartkę i rysuje. Najpierw kreskę. „Co to jest?” – pyta. Pacjent szczerzy zęby: „To jasne, że penis”. „A to?” – seksuolog rysuje kółko. „Jak to co, wagina”. „A to?” – spod długopisu wyrasta kształt trójkąta. Mężczyzna uderza dłońmi o uda, podekscytowany. Kolejne rysunki, te same reakcje itd. Na koniec sesji lekarz ociera pot z czoła i zmęczonym głosem mówi: „Faktycznie, wszystko się panu kojarzy”. Na co pacjent: „Jak ma mi się nie kojarzyć, kiedy pan doktor mi same świństwa rysuje”.
No właśnie, to jest wielki problem, że widzimy wokół siebie same świństwa, jednocześnie nie dostrzegając rzeczywistych zagrożeń.
Z Anią było tak. Jako sześciolatka poszła do szkoły, pierwszy przymusowy rocznik. Jej rodzice wybrali dla swojej jedynaczki najlepszą ich zdaniem w mieście. Społeczną, z długimi tradycjami, starannie dobieranymi dziećmi i wysoką pozycją w rankingu: tym oficjalnym i tym społecznym. W klasie wszystkiego dwadzieścioro uczniów, potomstwo prawników, finansistów, dziennikarzy, aktorów. Można powiedzieć – elita. Także finansowa, bo zwyczajnego człowieka nie stać na wydatek kwoty sięgającej miesięcznie 2 tys. zł – czesne plus obiady, plus zajęcia dodatkowe. Jak dziś mówią, byli pewni, że córka została oddana w dobre ręce, pod opiekę najlepszych pedagogów.
W tego typu szkołach prowadzona jest staranna rekrutacja. Nauczyciele i psycholog obserwują zachowanie dziecka w grupie, rozmawiają z nim, sprawdzają, jak reaguje na polecenia, czy potrafi pracować z innymi dzieciakami, czy jest dostatecznie dojrzałe społecznie i emocjonalnie, jak sobie radzi, jeśli chodzi o sprawność grafomotoryczną. Uszkodzony egzemplarz nie ma szans się tu znaleźć, to trochę tak jak z hodowlą rasowych zwierząt.
Ania to żywy, bystry dzieciak. Ładnie rysuje, śpiewa, gra na gitarze, lubi się uczyć i bawić. Kocha sport. Ale w szkole nie było tak fajnie, jak jej rodzice myśleli, że będzie. Już na początku okazało się, że bardziej niż na wychowanie szkoła nastawiona jest na dyscyplinę i wynik. Pojawiła się niesamowita presja, dziewczynka przynosiła do domu niezliczone uwagi. Przeszkadza, nie słucha, bawi się, nie chce oddać maskotki, niestarannie pisze. Rodzice opowiadają, że w tym momencie sami zachowali się jak uczniacy – pani mówi, więc na pewno ma rację. Zaczęli strofować Anię: ma być grzeczna, ma się poprawić, więcej pracować, uważniej słuchać. Jak dziś tłumaczą, chcieli być dobrymi rodzicami, więc robili wszystko, aby ich dziecko dopasowało się do sytuacji w klasie.
– Myśmy ją na równi ze szkołą torturowali, nie dostała od nas wsparcia – oceniają dziś. I w tym stresie długo im umykało, że mała ma kłopot z asymilacją w grupie. Bardzo chciała dołączyć do grona najpopularniejszych koleżanek, które wodziły rej wśród pierwszaków. Ale te raz ją przyjmowały, raz odpychały. Wyznaczały zadania, które miała wykonać, żeby im dorównać i w ten sposób się wkupić. Kiedy rodzice się zorientowali, że w grupie dzieje się źle, i poprosili nauczycieli o interwencję, ci nie chcieli ich słuchać. U dziecka pojawiły się wyraźne objawy stresu. Zamknęło się w sobie, nie chciało chodzić do szkoły, bez wyraźnego powodu wybuchało płaczem. W chwilach wzburzenia Ania wykrzykiwała imię jednej z dziewczynek: „Ona siedzi w mojej głowie, nakłania mnie do złego”. Schudła, nie chciała jeść.
Mali zboczeńcy
Kwiecień tego roku był koszmarem. Ale jeszcze gorszy okazał się maj. Gdzieś w połowie miesiąca doszło do tego incydentu w szatni, kiedy kilka dziewczynek namówiło Anię, żeby zdjęła majtki. Zdjęła i włożyła zawstydzona. Jej koleżanki zaraz pobiegły do pani, że Ania pokazała wszystkim pupę. Rodzice zostali wezwani do szkoły. Zaczął się sąd – nad dzieckiem i nad nimi. Pytania typu, czy Ania w domu jest bezpieczna. I czy nikt jej nie wykorzystuje. Bo takie ściągnięcie majtek to nie jest normalne zachowanie. Być może więc powinny zająć się tym odpowiednie organy.
Potem było już całkiem fatalnie. Po szkole rozeszła się nowina, że Ania to mały zboczeniec, tak nazwał ją jeden z kolegów. Koleżanka Inga, o której przyjaźni marzyła, zaczęła ją jeszcze bardziej sekować. Podczas przerwy chodziła wkoło małej, podśpiewując, okrążając. Ania odtrąciła ją, uderzając w brzuch. Wtedy mama Ingi napisała do dyrekcji szkoły list, podpisany także przez kilkoro rodziców, żeby ta zajęła się aberracyjnymi zachowaniami dziewczynki, która deprawuje inne dzieci i jest w dodatku agresywna. Dyrekcja się zajęła.
Rodzice Ani twierdzą, że zaczęło się szukanie haków, dowodów na to, że z ich córką jest coś dziwnego. Nazbierało się ich sporo. Jest na przykład... ekscentryczna, bo raz przyszła do szkoły ubrana cała na czarno, w dodatku w tiulowej spódniczce i rajstopach w kropki, a wiadomo, że tak małe dziewczynki się nie ubierają. To nieprzyzwoite. Kiedyś też miała się zwierzyć koleżankom, że chciałaby mieć obrożę na szyi jak taka jedna pani, którą widziała w telewizji. I fajnie by było, żeby ktoś ją prowadził na smyczy. Wiadomo, co miała na myśli. No i jeszcze kokietowała chłopców z szóstej klasy. I kiedyś przyszedł po nią do szkoły dziwny wujek, bardzo podejrzany (w domyśle: pedofil, faktycznie przyjaciel rodziny, który po drodze odebrał za pozwoleniem rodziców dziewczynkę ze szkoły). Ania miała też używać niepokojących określeń sugerujących penetrację. Mówić „seksić się”. I udawała, że gra na gitarze, choć żadnej gitary akurat nie miała.
W efekcie dziecku zabroniono jechać z innymi na kilkudniową wycieczkę. I to dopiero była tragedia. Naznaczenie i odrzucenie. Rodzice dziewczynki mają dziś do siebie pretensje – byli skłonni uwierzyć, że ich córka jest demonem seksu w miniaturowym wydaniu. Dopiero wędrówka po psychologach ustawiła ich do pionu. Usłyszeli: „Nie macie państwo większych problemów? Bo my z naszymi podopiecznymi mamy. To nie Ania ani nie wy powinniście się leczyć”.
Zabrali dziecko ze szkoły parę tygodni przed końcem roku. Wcześniej wystosowali do szkoły i rodziców innych dzieci list, bardzo stonowany, w którym apelują o refleksję. Piszą w nim: „Nie przekładajcie własnych kompleksów i lęków na własne dzieci. Nie przyjmujcie w wasz dorosły sposób wszystkiego, co mówią. Ich opowieści, skarżenia na siebie, zwłaszcza jeśli nie jesteście w stanie tego zweryfikować. Dzieci to istoty emocjonalne, o bogatej wyobraźni. Wróćcie pamięcią do własnych dziecięcych lat i doświadczeń. I nie krzywdźcie pochopnymi oskarżeniami dzieci. Zwłaszcza że to nie nasza córka wniosła w szkolne mury tematykę seksu. Ona w niej była od zawsze, co zresztą jest normalne. Nie skarżyliśmy się, kiedy inne dzieci – jak niektórzy mogliby to zinterpretować – składały naszemu propozycje seksualne. Mówiły »masz seksi dupę«, pisały jej w zeszycie »chcę się seksić« zamiennie z »kocham seks«. Nie robiliśmy awantur, kiedy w placówce doszło do aktów agresji – Ania kilkakrotnie została pobita. Wierzyliśmy, że grono pedagogiczne będzie potrafiło adekwatnie zareagować. Wracając do aspektów seksualnych, które tak państwa przerażają: stygmatyzacja nie jest dobrym rozwiązaniem. Trzeba rozmawiać, spokojnie i konsekwentnie objaśniać naszym dzieciom świat”.
Szkoła tej sprawy nie komentuje. W odpowiedzi na moje pytania i prośbę o rozmowę dostałam lakonicznego e-maila od dyrektora placówki: „Chcę podkreślić, że szkoła z pełną powagą wyjaśnia sprawę byłej uczennicy i że zaangażowane zostały w nią – zgodnie z obowiązującymi przepisami – wyspecjalizowane poradnie psychologiczne oraz uruchomione procedury postępowania zgodne z prawem oświatowym. (...) Dlatego biorąc pod uwagę delikatność materii, dobro wszystkich dzieci oraz rodziców, a przede wszystkim byłej już uczennicy, uważamy, że ta indywidualna sprawa nie powinna być przedmiotem dyskusji w mediach, gdyż może to wywołać konsekwencje, których do końca nie umiemy przewidzieć. Dlatego też, kierując się troską o dzieci, uprzejmie apelujemy do pani Redaktor o rozwagę i jak najbardziej delikatne ujęcie sprawy”.
Mnie także chodzi o dobro dzieci, dlatego nie podaję nazwy ani nawet lokalizacji placówki. Rozpisałam dokładnie historię kłopotów Ani i jej rodziców z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że podobne przypadki: przypisywanie dzieciom nienaturalnych, zboczonych wręcz intencji, jest normą w naszych szkołach. I nie tylko szkołach. Drugi to ten, iż placówka, do której uczęszczała dziewczynka, jest miejscem – wydawałoby się – wyjątkowym, posiadającym najlepszą z możliwych kadrę osób kierujących się dobrem dziecka, stających po jego stronie. Niemniej stało się, co się stało, wyszło, jak wyszło.
Terapia dla całej rodziny
Dr Wiesław Sokoluk, sława w dziedzinie seksualności dziecięcej, kiedy zapoznaję go z tym przypadkiem, z trudem powściąga emocje. Ręce mu opadają, nie ma siły, aby komentować. Mówi, że w tym konkretnym przypadku zabrakło nie tylko wiedzy, ale także dobrej woli ze strony tych, którzy powinni się czuć odpowiedzialni za dobro powierzonych im dzieci. Postarać się prawidłowo zdiagnozować problem i go rozwiązać. Bez krzywdzenia dzieci. – Ale nauczyciele to beton, który nie chce się uczyć, bo z góry i tak wszystko wie najlepiej – zżyma się. Opowiada, że kiedy wraz z prominentnymi w wiedzy kolegami usiłowali zorganizować zajęcia dla pedagogów, żeby dokształcić ich w kwestii psychoseksualnych faz rozwoju najmłodszych, mieli problem, aby znaleźć chętnych. A kiedy już taki jeden czy drugi kurs się zebrał, za każdym razem w jego trakcie był przez uczestników podnoszony zasadniczy problem: czy możemy skończyć zajęcia wcześniej.
Jak twierdzi dr Sokoluk, clou tkwi w tym, że większość pedagogów nie chce rozwiązywać problemów, tylko się ich pozbyć. Przytacza taką historię: poproszono go o konsultację „trudnego przypadku” siedmiolatka, pierwszoklasisty ze szkoły podstawowej. Malec został przyłapany na tym, jak razem z kolegą, skuleni w ostatniej ławce, zamiast uczestniczyć aktywnie w lekcji, coś rysowali w zeszycie. Co? Gołą babę! A inkryminowany „mały dewiant” dopisał przy rysunku wielkimi kulfonami „KURWA”. Wychowawczyni odesłała ich do dyrektora, dyrektor do szkolnego psychologa, ale ten wywinął się, że brakuje mu kompetencji, aby zdiagnozować takie zachowanie. Skierował chłopców do poradni psychologicznej, lecz tam także nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć. Poradzili więc rodzicom, aby ich dzieci przebadał wybitny klinicysta. – I wie pani co, jeden z tych chłopców miał faktycznie duży problem – opowiada dr Sokoluk. – Poważne kłopoty z wymową, więc przydałaby mu się pomoc logopedy. Ale na to nikt z pedagogów nie wpadł – powiada. I dodaje, że jeśli nauczyciele i wychowawcy naszych dzieci mają takie luki w wykształceniu zawodowym, są niekompetentni, kierują się własnymi uprzedzeniami i fobiami, to czego wymagać od rodziców.
No właśnie, czego? Heroizmu chyba. Pamiętam swoje rozmowy z wychowawcami mojego dziś (na szczęście) już dorosłego syna: narysował twarz z penisem zamiast nosa, w dodatku nos ten miał brodę. Powinniście się państwo bardziej kontrolować, nie wykazywać seksualnych zachowań przy małym. Może całej rodzinie przydałaby się terapia.
Dorota Minta, psycholog, komentuje: – Rodzice mogą, ale nie muszą być kompetentni, jeśli chodzi o sprawy wychowawcze. Mają prawo popełniać błędy, być nadopiekuńczy, nadwrażliwi, przeczuleni. Ale także liczyć na to, że wychowawcy, którym powierzyli to, co mają najcenniejszego, czyli dziecko, pomogą im w problemach, zajmą się ich rozwiązywaniem. Będą wiedzieli, jak silna jest w tym wieku potrzeba przynależności do grupy, co dziecko jest w stanie zrobić, żeby się do niej dostać. I jeszcze to, jak wytłumaczyć małym ludziom to, co się z nimi dzieje. Jak powinni się zachowywać, reagować. Nie szukać winy, tylko prowadzić. Ale najpierw trzeba wiedzieć, znać się. A nauczyciele się nie znają. Nie mają wsparcia znikąd w swojej ciężkiej pracy, superwizora, który by im pomógł. Nic więc dziwnego, że reagują niczym przerażony tłum.
Uświadomione niebezpieczeństwa
Dzieci nie powinny mieć płci (no, chyba że chodzi o kolor ubranek, różowy dla dziewczynek i niebieski dla chłopców), nie powinny się interesować sprawami cielesnymi. Nie baw się siusiakiem, bo ci odpadnie, nie zdejmuj bluzeczki, bo zabierze cię zboczeniec. Kiedy rozmawiam ze swoimi znajomymi mającymi kilkuletnie potomstwo, przyznają, że sprawy seksualności dzieci nieco ich przerażają. Dlatego ojcowie córek za każdym razem, kiedy ich latorośl zawoła na spacerze, że chce siku czy – co gorsza – kupę, przeżywają męki i rozterki. – Wysadzić ją w krzakach – słabo. Ale jeśli pójdziemy do toalety, to do której mamy wejść? Do damskiej? To mogę zostać okrzyczany jako zboczeniec. Do męskiej? Tak samo. Bo jeszcze mała zobaczy jakiegoś faceta, kiedy sika do pisuaru. Czyli w jej świecie pojawi się coś takiego jak męski penis. A to przecież niedopuszczalne – relacjonuje jeden z nich.
– Tata z córką powinien wejść do ubikacji męskiej – orzeka prof. Zbigniew Lew-Starowicz. Inne wyjście będzie nienaturalne. A jeśli dziewczynka zobaczy siusiaka jakiegoś pana, to przecież nic się nie stanie. Gdyby było więcej dzieci w rodzinie, to zobaczyłaby penisa swojego brata. Gdyby rodzice przy niej tak bardzo nie uważali, żeby np. zasłaniać się po kąpieli, to wiedziałaby, że tata jest zbudowany inaczej niż mamusia. To naturalne, że dziecko musi przyswoić taką wiedzę. Jeśli jej nie wyniesie z domu, to tym, kto je uświadomi co do różnic fizjologicznych, będzie ekshibicjonista, czyli zboczeniec.
Prof. Lew-Starowicz przyznaje, że w cywilizacji Zachodu sprawy związane z seksualnością dzieci wywołują wielkie napięcie i stanowią społeczne tabu. On także diagnozuje: winę ponoszą tutaj zbytnia troska połączona z niekompetencją. Zwłaszcza że tematyka jest delikatna i trudna, choć wśród nauczycieli i psychologów powinna być powszechnie znana. Jest takie abc wiedzy na temat psychoseksualnych faz rozwoju dziecka, niestety – prof. Lew-Starowicz stwierdza to z ubolewaniem – tego typu zajęcia na wielu uczelniach są z powodów oszczędnościowych wycinane. Dlatego nawet, wydawałoby się, wykształceni ludzie i specjaliści nie mają bladego pojęcia, jak odróżnić zachowania mieszczące się w normie od tych, które powinny budzić zastanowienie. – Na przykład masturbowanie się dzieci w wieku przedszkolnym dla większości dorosłych jest szokujące – opowiada. Tymczasem takie zachowanie nie jest niczym nadzwyczajnym. Podobnie jak to, kiedy mały chłopiec kładzie się na swojej koleżance (albo koledze) i imituje ruchy frykcyjne. Oczywiście trzeba wytłumaczyć dziecku, w ramach socjalizacji, że takie zachowanie jest niewłaściwe. Niemniej nie należy czynić z tego sensacji i wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Na przykład takich, że dziecko jest molestowane czy wykorzystywane.
Prof. Lew-Starowicz prowadził pod Warszawą kursy dla sędziów i prokuratorów, na których tłumaczył im, na czym polegają cztery fazy rozwoju psychoseksualnego dziecka. I ma dziś satysfakcję, że dało to przynajmniej taki efekt, iż coraz rzadziej w sądach przechodzą fałszywe oskarżenia rzucane przez rozwodzących się dorosłych na swojego partnera. Albo te wynikające z nadinterpretacji nauczycieli: dziecko gorzej się uczy, dziwnie zachowuje, więc ani chybi jest ofiarą.
– Odbiło nam – stwierdza seksuolog. I diagnozuje, że w wielu przypadkach dorośli swoją nadtroskliwością redukują własny lęk przed seksem. Do tego dochodzi fatalna moda, która przyszła do nas z pruderyjnych i purytańskich w większości Stanów Zjednoczonych, w których kwestia molestowania czy mobbingu seksualnego jest sprawą życia i śmierci. Tam, jak mówi, żaden rozsądny facet nie wejdzie do windy, w której znajduje się samotna kobieta, a już na pewno dziewczynka. Tam wyroki sądów uświadomiły ojcom, że kąpanie własnych córek bez włożenia rękawiczek to karana długoletnim więzieniem zbrodnia. Tak więc my, na wszelki wypadek, powielamy te wzorce zachowania. Efekt: pomieszanie z poplątaniem. Zajmujemy się sprawami mało istotnymi, za to nie przykładamy wagi do tego, co trzeba.
Język dominacji
Historia, którą teraz opowiem, zdarzyła się całkiem niedawno w kolejnej dobrej (tym razem publicznej) szkole. Z przyczyn oczywistych i tym razem ukryję szczegóły, które pomogłyby zidentyfikować osoby tego dramatu. Rzecz dotyczy dzieci z czwartej klasy podstawówki. Są wakacje. Jedna z dziewczynek publikuje w serwisie społecznościowym swoje zdjęcia z plaży. Całkiem niewinne. Wkrótce pod nimi pojawiają się obsceniczne komentarze. Typu: „Wyglądasz jak kurwa, ale się rozkraczyłaś, zaraz cię prze...bię”.
Dziecko wpada w histerię, skarży się rodzicom. Ci, obznajomieni w sprawach komputerowych, szybko odkrywają, że wpisy zostały zamieszczone z konta koleżanki z klasy. – Wysłałam e-maila do tej dziewczynki. Napisałam, że źle zrobiła i chciałabym na ten temat porozmawiać. Oczekuję telefonu od niej lub od jej rodziców – opowiada mama ofiary internetowego stalkingu. Zadzwoniła matka prześladowczyni. Przeprosiła, obiecała, że porozmawia z córką i wytłumaczy jej niewłaściwość takiego zachowania. Wydawałoby się: nie ma sprawy, została załatwiona.
Ale nie do końca, jak się okazało, gdyż podobne wpisy znalazły się także pod zdjęciami innych dzieci z tej samej klasy. A ich rodzice postanowili zrobić z tego aferę. Kiedy nowy rok się zaczął, przybiegli do szkoły z wydrukami i zażądali ukarania winowajczyni. Mało nie została relegowana ze szkoły, przylgnęła do niej łatka dewiantki, inne dzieci się od niej odsunęły, wykluczyły ją ze swego grona. Dopiero po dłuższym czasie prawda wyszła na jaw: te fatalne komentarze pisała nie ona, ale koleżanka, która spędzała w jej domu wakacje. Dla wygłupu, z nudów. Kiedy zrobiła się awantura, zabroniła jej o tym mówić. A potem poprowadziła krucjatę, aby wykluczyć lojalną wobec niej dziewczynkę z klasowego grona. Dziś tamta ma za sobą kilka prób samobójczych, na szczęście nieudanych.
Moja rozmówczyni opowiada, że kiedy się o wszystkim dowiedziała, przeprowadziła ze swoją córką poważną rozmowę. – Dlaczego pozwoliłaś, aby grupa zniszczyła niewinnego człowieka? – zapytała. Ta zwiesiła głowę i po chwili przyznała, że bardzo się bała. Żeby nie znaleźć się na miejscu tamtej, czyli kozła ofiarnego.
Prof. Zbigniew Izdebski, kolejna sława w dziedzinie seksuologii, a także pedagogiki, zwraca uwagę na ważną sprawę: rzeczywistość, w jakiej żyją nasze dzieci jest coraz bardziej zseksualizowana i rozerotyzowana. W sferze, którą ogarniają dorośli, a więc mediów, reklam i ich przekazu (chodzi o „szczucie cycem”, czyli zachwalanie wszystkiego – od bielizny przez kiełbasę po materiały budowlane – za pomocą obrazów nagiego ciała), filmów, teledysków, w których występują ucharakteryzowane na dorosłych dzieci. Ale też obszarów, które wymykają się rodzicielskiej trosce.
To przede wszystkim świat internetu, portali, do których „starzy” nie mają wstępu – to dla nich terra incognita, podczas kiedy ich młode urodziły się ze smartfonem w ręku. I znajomością netowego ekosystemu, o którym niektórzy nie mają bladego pojęcia ani tym bardziej nad nim kontroli. Te wszystkie snapchaty, Ask.fm, gdzie ich potomstwo rozmawia we własnym gronie. I swoim, niestety, coraz bardziej wulgarnym, nacechowanym seksualnymi treściami językiem. Agresywnym, bo agresja seksualna – zarówno w świecie ludzi, jak i zwierząt – jest często motywowana chęcią dominacji, a nie dążeniem do przyjemności czy miłości. – Dzieci, ze względów czysto rozwojowych, nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jak interpretować skutki określonych sytuacji, co z nich może wyniknąć – tłumaczy prof. Izdebski. Ale one mają do tego prawo. Gorzej z nami, dorosłymi. Obawiamy się o swoje potomstwo, więc np. tworzymy programy zapobiegania agresji w szkole.
Tyle że aby dobrze, skutecznie rozmawiać z dzieciakami o sferze seksualności, nie powinniśmy zaczynać od objaśniania im patologii. Trzeba najpierw wytłumaczyć takie pojęcia, jak: koleżeństwo, przyjaźń, miłość. Powiedzieć, że seksualność jest czymś pięknym i zdrowym. I dopiero na tym tle można zwrócić uwagę, że bywają sytuacje, które nie powinny się wydarzyć. Objaśnić, kiedy dorosły albo inne dziecko przekracza granice. Że może mieć złe intencje, co wówczas zrobić, jak się przed tym bronić. Ale nie straszyć, nie histeryzować, nie wprowadzać atmosfery permanentnego zagrożenia. – Nie ma powodu, aby trzyletnie dziewczynki chodziły na plaży w staniku – zauważa prof. Izdebski.
To raczej dorośli powinni mieć baczenie na swoje zachowania i np. nie wrzucać na Facebooka i inne portale fotografii swoich rozkosznych dzieci w pięknych warunkach przyrody, żeby się pochwalić przed znajomymi. Nigdy nie wiadomo, kto je obejrzy i w jaki sposób wykorzysta. To podstawowe sprawy, na które prof. Izdebski wraz ze swoimi współpracownikami zwracał uwagę podczas prac sejmowej podkomisji ds. zdrowia dzieci i młodzieży. Jednak oczywistości nikt nie chce słuchać.
– Od lat staram się uwrażliwić ludzi na kwestie przemocy seksualnej wobec dzieci. Wychodzę z założenia, że lepsza jest nawet przesada i zwiększona samokontrola niż zaniechanie. Ale nic nie zastąpi zdrowego rozsądku, a mam wrażenie, że daliśmy się nieco zwariować – mówi. I opowiada o przypadkach, kiedy zdesperowani dorośli proszą go o interwencję i radę. „Co począć, mój teść dziwnie się zachowuje. Mam wrażenie, że zbyt mocno obejmuje mojego synka, kiedy się z nim wita”. „Czy mój mąż jest normalny, bo po kąpieli obcałowuje naszą córeczkę?”. „Mój synek jest chyba zboczony, bo ciągle się TAM dotyka”. – Ale, proszę zauważyć, że to osoby na tyle świadome, żeby szukać pomocy w rozwianiu swoich lęków i wątpliwości – zauważa. Żeby wszyscy byli tacy...
No dobrze, ale co z Anią, której historia była impulsem do napisania tego tekstu? Pewnie wszystko skończy się dobrze, gdyż ma mądrych, kochających rodziców, którzy są w stanie zrobić wszystko, aby jej pomóc. Znalazła nową szkołę, przyjaznych jej pedagogów. Znajduje się pod opieką psychologa. Pewnie z czasem otrząśnie się z traumy i zapomni. Ale – co podnoszą wszyscy moi uczeni rozmówcy – dorośli, którzy byli związani z jej sprawą, nie powinni zapomnieć, że to ona była ofiarą. Nie tyle rówieśników, ile ich pedagogicznych lęków i niewiedzy.