"Nieraz spotkałam się z ogłoszeniem, w którym były wymienione kompetencje, jakie asystentka powinna posiadać, ale zaraz za nimi szły te warunki bardziej fizyczne. Na przykład że rozmiar ubrania nie większy niż 38, bo z „czterdziestką” lekarz nie będzie współpracować. I jeszcze żeby była brunetką bądź blondynką, a na imię miała Ola. Chodziło o to, żeby się nie mylił, kiedy będzie zwracał się do żony" - twierdzi dr Magdalena Szumska

Pielęgniarka w polskim szpitalu coraz mniej przypomina archetypiczną piękność w czepku. Młode wyemigrowały, zostały te, które z różnych powodów – także wieku – na wyjazd się nie zdecydują. Pracuje ich zaledwie 216 tys., co oznacza, że na tysiąc mieszkańców przypada ich 5,4 i jest to jeden z najniższych wskaźników w Europie. A uśredniony wiek średniego personelu medycznego to 47,8 lat. To szacunki Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych. I zgodnie z nimi grozi nam katastrofa, bo w ciągu kilku lat na emeryturę odejdzie kolejne 30 proc. pielęgniarek, a chętnych do zawodu brak. Nie jest atrakcyjny, zwłaszcza pod względem finansowym.

Brakuje na rynku pielęgniarek, położnych, asystentek i higienistek dentystycznych – bo o nich będziemy rozmawiać. A w każdym razie mało jest tych kompetentnych, dobrze wykształconych, najlepiej po studiach i różnych kursach doszkalających. Ja bym nie powiedziała, że zawód przestał być atrakcyjny. Nadal jest, choćby z tego powodu, że wciąż jest dużo miejsc pracy. Tyle że zmieniły się wymagania, rynek żąda dużo więcej niż pięć lat temu. I nie da się ukryć, że osoby, które kiedyś spełniały te wymagania, dziś coraz częściej już im nie są w stanie sprostać. Mają zwykle tylko parę lat do emerytury, mają więc prawo czuć się sfrustrowane.

Żądania są wyśrubowane. Pracodawcy chcą, aby siostra miała magisterkę i umiała samodzielnie wykonywać wiele procedur medycznych, ale gotowi są jej płacić 5 zł za godzinę.

Nie przesadzajmy. Nasza służba zdrowia nie należy do najlepiej opłacanych, ale godzina pracy pracownika nie kosztuje zwykle mniej niż 12 zł. Najwięcej zarabiają pielęgniarki na oddziałach, na których, powiedzmy skrótowo, jest dużo pracy. Tam stawki sięgają górnej granicy. To położne czy kobiety pracujące na OIOM-ach. Jednak większość szpitali stosuje różne metody motywacyjne. Dziewczyny miewają dodatki za dyplom ukończenia studiów, ale także np. za staż czy za brak zwolnień lekarskich. Pielęgniarkę po prostu trudno zastąpić, szczególnie specjalistyczną, więc to ważne dla dyrekcji szpitala, by była w pracy. Jeśli założymy, że pielęgniarka zarabia netto 16 zł za godzinę, to przy 160-godzinnym miesiącu pracy dostaje na rękę 2560 zł. Bez dodatków. Akurat pielęgniarki nie są najgorzej opłacanymi pracownikami w Polsce. Co innego asysta dentystyczna. Tutaj rozpiętość wynagrodzeń bywa dużo większa i te dziewczyny mogą mieć faktycznie źle.

Zostańmy przy pielęgniarkach. W każdym razie tych, które nam zostały i są sfrustrowane. W przypadku osób, które mają tak ważne zadanie, jak opieka nad chorymi, zarobki z iluzorycznymi dodatkami, które mogą, a nie muszą być, to skandal. Który krzywdzi je same. I pacjentów, na których ogniskuje się ich niezadowolenie. Czy wie pani, że normą w szpitalach są sadystyczne zachowania?

Spotkałam się z tym nieraz. Obserwowałam je podczas audytów, jakie robiłam na oddziałach, słuchałam skarg chorych i ich rodzin, wreszcie sama byłam pacjentką. I wydaje mi się, że w większości przypadków nie chodzi o celowe robienie krzywdy pacjentom, ale o brak ciepłych uczuć wobec nich. Taka zerowa empatia może się przejawiać na wiele sposobów. Choćby poprzez przerzucenie na łóżko zamiast miękkiego przełożenia czy mocniejszy uchwyt, kiedy człowiek jest obolały. Zauważyłam też, że te kobiety pilnują się, aby nie przekroczyć pewnej granicy. Są świadome, że dziś pacjenta nie można po prostu uszczypnąć bez konsekwencji, bo chorzy są coraz bardziej świadomi swoich praw. A jeśli nie oni, to ich rodziny. Poskarżą się, fama pójdzie w świat, może się znaleźć prawnik, który założy sprawę w sądzie. Te sadystyczne zachowania wciąż się zdarzają, ale są – powiedziałabym – bardziej zawoalowane. A pacjenci przekazują sobie: ta siostra jest delikatna i miła, a przy tej należy się pilnować.

Ja nie słyszałam, żeby ktoś w Polsce oskarżył pielęgniarkę o złe traktowanie. Lekarzy owszem. Ale średni personel medyczny pozostaje poza groźbą pozwów.

Bo dla pacjenta za zło, które dzieje się w szpitalu, odpowiada lekarz. Tymczasem na obraz placówki składają się działania dziesiątek różnych osób – z wyższego, średniego i niższego personelu medycznego. Przecież przez większość pobytu w szpitalu chory obcuje z pielęgniarkami i salowymi. I to, jak one się zachowują, przekłada się na obraz placówki. Opowiem o sytuacji, która stała się moim udziałem. Moja córeczka uległa wypadkowi, konieczna była hospitalizacja. I raz zdarzyło się tak, że parówka, którą małej przyniosły salowe na śniadanie, spadła przypadkowo na podłogę. Poszłam do kuchni, grzecznie prosząc, żeby ją wymieniły. I awantura: jest jedna parówka na pacjenta, kolejna nie przysługuje. Gdyby było tak faktycznie, zrozumiałabym. Ale w kuchni było jedzenie, którego pacjenci nie byli w stanie zjeść. A ja im chciałam zabrać jedną parówkę.

Jak się domyślam, wygrała pani to starcie.

Oczywiście. Ale nie chodzi o to, lecz bardziej o odczucia, jakie pacjent czy jego rodzina wynosi ze szpitala. Spotkał sfrustrowaną pielęgniarkę, nie było papieru toaletowego w toalecie – a to równa się zły szpital. A jak oskarżyć salową czy pielęgniarkę? O zbyt mocny uścisk na obolałym ciele czy dogryzanie? Klasyka gatunku: „Woła i woła, a my tu mamy innych, co bardziej potrzebują pomocy, a on dzwoni i dzwoni”.

I co może zrobić pacjent na takie dictum?

Jeszcze jedna sytuacja przychodzi mi na myśl. Proszę sobie wyobrazić oddział położniczy, w jednej sali leżą mamy, które za chwilę urodzą bobasy, i te kobiety, których dzieci umarły w ich łonie. I dzieli je aparat do KTG. W sali słychać tętno mającego za chwilę przyjść na świat dziecka. Matkami, które nie urodzą żywych dzieci, nikt się nie przejmuje. Ta, która protestuje, jest traktowana z pobłażaniem: żadna dotąd się nie skarżyła, więc o co chodzi?

Ponawiam pytanie: co mają zrobić pacjenci?

Może powinni się poskarżyć dyrekcji szpitala. Jak dyrekcja pracuje z personelem na ocenach pracowniczych, ma wdrożony system skarg, kontroluje jakość relacji z pacjentem – to zwykle pomaga. Ale rzadko się zdarza, by ktoś się żalił oficjalnie, zwykle mówi tylko rodzinie. Wówczas zła fama się rozprzestrzenia. Mało tego: z drobnego wydarzenia robi się wielka sprawa, podkręcana do maksimum, która ostatecznie i tak nie zostaje wyjaśniona. Winni nie zostają ukarani, za to kiepska opinia o placówce się utrwala w społeczeństwie.

Jeśli już mówimy o złej opinii o szpitalach... Spotkałam się z opinią, że najbardziej brutalne pielęgniarki są na najcięższych i jednocześnie wymagających najczulszej opieki oddziałach, np. na kardiochirurgii. A bierze się to stąd, że lekarze w specjalizacjach wymagających największego zaangażowania i dyspozycyjności są tak bardzo zarobieni, że wszystkiego, co najważniejsze w życiu, szukają na oddziale. Także seksu. A potem te pielęgniarki, z którymi wchodzą w związki, czują się jak imperatorowe.

I co mam powiedzieć? Tak faktycznie się zdarza. Nie tylko na kardiochirurgii, ale na wszystkich wymagających największej dyspozycyjności kierunkach. Pewien mój znajomy kształcił się przez wiele lat. Studia medyczne, jedna specjalizacja, druga... Czyli sześć lat studiów i po pięć lat na zdobycie każdej ze specjalizacji. Bardzo ambitny człowiek. Osiągnął rozwój zawodowy, ale na życie prywatne zabrakło mu czasu. A na oddziale było wiele młodych kobiet. Miłych, niemających problemu, aby poflirtować z przystojnym, wybijającym się lekarzem. I mój znajomy ożenił się z jedną z nich. I to nie jest udany związek. On nie ma dobrego zdania o jej zawodowych i intelektualnych kwalifikacjach. Ona zaś swoje niepowodzenia osobiste odbija na oddziale, gdzie pracuje i gdzie, ze względu na koneksje, jest ważną osobą. Żeby być uczciwą, to lekarze mają także wiele za uszami. Zresztą dotyczy to także lekarzy dentystów.

Feromony w gabinecie dentystycznym? Jakoś sobie tego nie wyobrażam.

Jest gabinet dentystyczny i fotel, na którym pacjent spoczywa w pozycji leżącej. Dentysta siedzi przy głowie pacjenta – twarzą w jego twarz, asystentka siedzi. Przy czym muszą być – dentysta i asystentka – tak blisko siebie, że ich nogi zachodzą na siebie. Naprawdę mamy tu feromony. Co zresztą przekłada się np. na opisy ofert pracy. Nieraz spotkałam się z ogłoszeniem, w którym wprawdzie na pierwszym miejscu były wymienione kompetencje, jakie asystentka powinna posiadać, ale zaraz za nimi szły te warunki bardziej fizyczne, na przykład, że rozmiar ubrania nie większy niż 38, bo z „czterdziestką” nie będzie współpracować. I jeszcze żeby była brunetką bądź blondynką, a na imię miała Ola. Chodziło o to, żeby się nie mylił, kiedy będzie zwracał się do żony.

To makabra. Ci faceci wykorzystują swoje asystentki seksualnie.

To jest okropne i nieprofesjonalne, ale tak się zdarza. Nie zawsze, ale na pewno jest to zjawisko, o którym trzeba powiedzieć głośno. Sądzę, że niejedna kobieta wyjdzie jeszcze z ukrycia. Powiedzmy również i to, że same dziewczyny także wykorzystują lekarzy, to nie jest tak, że tylko oni są tacy straszni i tylko oni molestują. Taki przykład: młoda kobieta, która po szkole starała się o posadę, powiedziała mi wprost: chcę pracować z tym i z tym, bo dzięki niemu mogę coś osiągnąć w życiu. A jeśli będę musiała zrobić coś więcej, niż to wynika z obowiązków zawodowych, trudno. A że w tym zawodzie pracuje się bardzo blisko, nie obowiązują strefy ochronne, to takie rzeczy się po prostu zdarzają.

Czego oczekują te kobiety? Jakiego rozwoju zawodowego, bo o małżeństwie nie mówię. Jeśli jestem sobie w stanie wyobrazić przebieg kariery młodej lekarki, która wchodzi w związek z profesorem, to nie rozumiem, co może zyskać zawodowo pielęgniarka czy asystentka dentystyczna.

Położne, pielęgniarki czy asysta mają o wiele większe kompetencje niż kiedyś. Mają wielką rynkową szansę i powód – także finansowy – żeby się dokształcać. W wielu momentach, że wspomnę choćby położne, ich praca, kontakt z pacjentem, są częstsze i oceniane jako ważniejsze niż w przypadku lekarzy. A im większe ktoś ma kompetencje, tym lepiej – również w sposób wymierny – jest oceniany na rynku pracy. W dodatku w medycznych zawodach wciąż obowiązuje formuła mistrz – uczeń, pracując z kimś wybitnym, można się o wiele więcej nauczyć. Taka pielęgniarka czy asystentka będzie cennym nabytkiem dla szpitala, prywatnej kliniki, gabinetu, będzie w stanie poprowadzić zespół, nauczyć dobrych praktyk, poprawić standardy. Taki przykład: ortodonta w wielu krajach nawet nie musi osobiście dotykać pacjenta. Stoi w kitlu, ale cała jego aktywność sprowadza się do tego, żeby wydawać polecenia asystentce. Tak samo na bloku operacyjnym: na tych najlepszych tylko słychać szczęk narzędzi i muzykę puszczaną po to, aby zrelaksować zespół. Nie słychać poleceń, bo kontakt pomiędzy lekarzami a ich pomocnikami odbywa się na poziomie gestów i mimiki. W stomatologii asystentka śledzi przebieg zabiegu i wie, jakiego narzędzia będzie potrzebował lekarz. I we wszystkich tych dziedzinach, jeśli współpracuje się z mistrzem, można się wiele nauczyć. To doskonały start do lepszej przyszłości.

Na początku naszej rozmowy wspomniała pani, że w porównaniu z pielęgniarkami, uważanymi przez większość społeczeństwa za jedną z najbardziej gnębionych i najgorzej opłacanych profesji, asystentki dentystyczne są w o wiele gorszej sytuacji. Dlaczego one mają tak bardzo źle?

Na to składa się wiele okoliczności. Po pierwsze muszą pracować z wieloma różnymi lekarzami, a każdy z nich ma własny styl pracy. Mają różne metody, używają innych materiałów. I gdy asystentka musi współpracować z kilkoma lekarzami podczas dnia pracy, bo z powodów oszczędnościowych jest przykładowo tylko jedna, trudno jej wpasować się w oczekiwania każdego z nich. Ale to jest najmniejszy problem; asystentki są inteligentne, zdolne, dają radę. Jest druga, ważniejsza przyczyna tego, że są pariasami w świecie medycznym: w przeciwieństwie do pielęgniarek i położnych trudniej im liczyć na etatowe zatrudnienie. Na to liczyć może tylko trzon personelu asystenckiego, pozostałe mają umowy śmieciowe. Często dostają wypłatę pod stołem. Czyli nie mają nic, oprócz nadziei, że zadzwoni telefon: mam w sobotę pięciu pacjentów, proszę przyjść. I kobieta biegnie, choć sama ma chore dziecko, bo drugi raz telefon nie zadzwoni. A jeśli jeszcze osobą zamawiającą jest utytułowany lekarz, to taka osoba zostawi matkę na łożu śmierci, żeby tylko nie wypaść z obiegu. Bo jej miejsce zajmie koleżanka. To wszystko dzieje się zwłaszcza w tych niepublicznych klinikach firmowanych przez lekarzy z nazwiskiem i nieposzlakowaną opinią. Mówiłam o asystentkach dentystów, gdyż ta branża w największym stopniu została sprywatyzowana, podobnie zresztą jest np. w gabinetach ginekologicznych, ale w równie dużej części dotyczy całego średniego personelu pomocniczego. Taka niepewność: czy zarobię na potrzeby rodziny, czy uda mi się załapać na fuchę. To potwornie wykańcza.

Czy jest pani w stanie podać skalę tego zjawiska?

Wiedziałam, że pani o to zapyta... Nie ma żadnych wiarygodnych badań, które mówiłyby o tym, jak wielka jest ta patologia. Podobnie jak inne zjawisko: wciągania średniego personelu w postępowanie niezgodne z prawem, by nie powiedzieć przestępcze. Powszechna praktyka jest taka: dziewczyny, które oprócz tego, że są pielęgniarkami czy asystentkami dentystycznymi, zarządzają recepcjami. I dostają polecenie, aby nie wbijać rachunków za wizyty na kasy fiskalne. A najwyżej co któryś z nich. Jak się pacjent burzy, mają wyciągnąć z szuflady stary paragon, trzymany tam na taką okazję. Albo zostawianie średniego personelu samego, aby pod nieobecność lekarza wykonywał pewne procedury, których mu samemu nie wolno robić. A wie pani, dlaczego te kobiety zgadzają się na takie układy?

Żeby zarobić, żeby nie wypaść z rynku...

I jeszcze z tego powodu, że właściciele klinik gromadzą na nie haki. To są bardzo wysublimowane akcje. Pani Zosiu, zauważyłem, że dwa razy nie umyła pani rąk zgodnie z procedurą. Albo: przeprowadzona przez panią sterylizacja narzędzi nie była taka jak trzeba. Będziemy musieli się pożegnać. Chyba że... Więc ona już nie zgłosi żadnego sprzeciwu. Szczególnie co do zapłaty za godziny nadliczbowe.

Każdy ma na każdego haka. Jak w polityce. Jak w życiu.

Nie zapomnę listu, który dostałam od kobiety z ponad trzydziestoletnim stażem jako pomoc dentystyczna. Ta kobieta nie była wściekła, była zrezygnowana. Napisała, bo chciała się z kimś podzielić goryczą. Było w nim o tym, że nie będzie miała emerytury, bo całe życie przepracowała na śmieciówkach, że na nic jej nie stać, że zawsze była traktowana jak przedmiot, mniej ważny niż fotel dentystyczny. Ale powód do tego, żeby napisać, dało jej drobne zdarzenie: poszła do pomieszczenia socjalnego, żeby zjeść kanapkę, i przyszedł tam właściciel prywatnej kliniki stomatologicznej, w której dorabiała. Był bardzo poirytowany, bo buty, które niedawno kupił, okazały się bublem. – Niech pani spojrzy, dałem za nie 2,6 tys., a tutaj się paseczek odkleja – perorował. Tej kobiecie też nie mieściło się to w głowie. Jej miesięczna pensja nigdy nie sięgnęła takich wyżyn.

Ja nie miałam nigdy butów wartych choćby połowę tej kwoty, ale wiem, że mogą kosztować jej dziesięciokrotność. Choć jakoś wcale nie tęsknię za takim obuwiem.

Jej także nie chodziło o same pieniądze. Ale o to, aby być traktowaną jak człowiek, jak pełnowartościowy członek zespołu. Powiedziała pani na początku, że pielęgniarki, położne, te wszystkie specjalistki masowo wyjeżdżają za granicę. To prawda. Ale nie tylko za chlebem. Także dlatego, że np. w takiej Norwegii są o wiele bardziej cenione niż u nas. I tam nikt nie powie do niej pobłażliwie „siostrzyczko”.

W dodatku więcej zarobi. No i nie będzie musiała się przebierać w takich socjalach, jakie znamy z polskich realiów.

Socjale, czyli pomieszczenia socjalne, w których personel medyczny ma się przebrać, odpocząć, zjeść posiłek, potrafią wołać u nas o pomstę do nieba. Wynika to z prostego powodu, że socjal nie przekłada się na zyski, nie przyjmuje się w nim pacjentów, jest kosztem. Ale zgodnie z przepisami musi być. I jest. Choć najczęściej – mówię tutaj głównie o mniejszych prywatnych placówkach, takich, gdzie w recepcji stoi koszyk z cukierkami, jest on małych lub wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Szczególnie absurdalny wymiar – dosłownie – osiągnął w jednej z placówek na Śląsku, gdzie sprowadzał się do czegoś w rodzaju szafy o wymiarach 60 na 60 cm, za to sięgającej do samego sufitu. Aby tam wejść trzeba, było rozsunąć harmonijkowe drzwiczki. I na własne oczy widziałam, jak do tego pomieszczenia wchodzili ludzie z reklamówkami zawierającymi medyczną odzież, a po trzech minutach wychodzili kompletnie przebrani. David Copperfield by się nie powstydził takiej sztuczki. Pytałam: jak wy to robicie? Odpowiadali: każdy z nas na początku miał problemy, ale już się przyzwyczailiśmy.

Pielęgniarki są coraz starsze. I coraz bardziej zmęczone i zniechęcone. Ale pacjentom nie przeszkadza to w traktowaniu ich jako obiekty seksualne. Do licznych problemów, jakie mają z pracą, dochodzą te z poskramianiem chorych wyobrażeń chorych – jakkolwiek dwuznacznie by to zabrzmiało.

To brzmi całkiem jednoznacznie. To całkiem realny problem. Na szkoleniach, które prowadzę, zwracam uwagę na to, że pewne gesty, pewne zachowania ze strony przełożonego zwykle można nazwać mobbingiem, a te ze strony pacjentów oznaczają coś więcej, bywa, że dochodzi do molestowania seksualnego. Ta plaga nie dotyka tylko pielęgniarek, w ogóle wszystkich kobiet w białych fartuchach. Nie zapomnę, jak po jednym ze szkoleń podeszła do mnie w kuluarach pani doktor, atrakcyjna kobieta w okolicach pięćdziesiątki. I powiedziała, że ma problem. Nie wie, w jaki sposób zareagować, kiedy pacjent klepie ją w pośladek, bo coś takiego ostatnio się jej wydarzyło. – I jak pani zareagowała? – zapytałam. – Wcale – odparła. – Ja nigdy nie reaguję, bo nie wiem jak. Wstydzę się i udaję, że nic się nie stało. Okazało się, że ta lekarka od lat była obiektem molestowania ze strony pacjentów. Podobnie jak wiele kobiet, które pracują w służbie zdrowia. Fantazmaty erotyczne mężczyzn pracują i przekładają się na działanie. A one nie wiedzą, co z tym zrobić.

Dać w pysk?

Tak nie można. Ale nie wolno udawać, że nic się nie stało. Trzeba zrobić tak: odsunąć się i ostro, ale spokojnie powiedzieć: proszę tego więcej nie robić. I wpisać sytuację do księgi zdarzeń, która jest na każdym oddziale, a w której załogi przekazują sobie informacje o stanie pacjentów. Żeby zostawić mocny dowodowy ślad. Choć w większości przypadków to się później nie przydaje. Bo tak upomniany pacjent zwykle bardzo przeprasza. I taka kobieta może powiedzieć: OK, nie będziemy do tego wracać. Jednak może się zdarzyć, że napotyka się na bardzo trudnych pacjentów, którzy są niezadowoleni z takiej odprawy, jaką słusznie dostali. I grożą: już nie pracujesz, ja cię załatwię. Potrafią mścić się, składając skargi na taką pielęgniarkę, uprzykrzają jej życie, dzwoniąc co dziesięć minut i wymyślając dla niej co bardziej absurdalne zadania.

Trzeba być aniołem, żeby się nie zdenerwować. To okropne. Ale równie okropna jest obojętność pielęgniarek na rzeczywiste potrzeby pacjentów. Udawanie, że się nie słyszy ich wołania. Rodziny chorych się dwoją i troją, żeby je jakoś udobruchać. Kawa, czekoladki dla dyżurki pielęgniarskiej – bez tego nie ma leczenia. A one potem się skarżą: już nie jestem w stanie zjeść tych wszystkich bombonierek. Wymyśliliby coś innego.

Jest taka prawidłowość, że kiedy młoda pielęgniarka zaczyna pracę, to rozmiar jej ciuchów wynosi 36 lub 38. A za parę lat wchodzi co najwyżej w mickiewiczowskie 44. To właśnie efekt tych czekoladek, tortów, ciasteczek przynoszonych przez pacjentów i rodziny. W jednym ze znanych mi szpitali ten zwyczaj goszczenia średniego personelu medycznego przybrał tak ekstremalne kształty, że w przyszpitalnym sklepiku było kilka półek opatrzonych etykietką „prezenty”. I pani sprzedająca w tym interesie doradzała: „Jeśli na ginekologię, to tam dziewczyny lubią śliwki w czekoladzie”.