Notowania nauki – dotąd szybko spadające – nagle poszybowały w górę. Pytanie na jak długo

Dlaczego koronawirus rzadziej się ima dzieci niż dorosłych? Czy najmłodsi go przenoszą? Dlaczego osoby z chorobami towarzyszącymi ciężej przechodzą COVID-19? A tak w ogóle to jak wirus oszukuje układ odpornościowy organizmu? I czy ktoś może raz na zawsze odpowiedzieć, jak to jest z tymi weselami?
To pytania, z którymi żyliśmy przez większą część tego roku. Pomimo upływu długich, pandemicznych miesięcy wciąż nie ma na nie odpowiedzi. Jakby tego było mało, nie wynaleziono leku na koronawirusa. Nadal jedynym skutecznym sposobem na uniknięcie choroby jest trzymanie się z dala od innych.
Czy w czasie pandemii nauka nas zawiodła?

Pole bitwy

Wszystkie postawione wyżej pytania nie są trywialne: wynikają z potrzeby uzyskania wskazówek, które w trudnej sytuacji jak najszybciej można przełożyć na działania. Pandemia pod tym względem przypomina nieco bitwę: żołnierze potrzebują jasnych poleceń, a nie dywagacji o brakach w zaopatrzeniu. Rzecz w tym, że nauka nie zawsze jest w stanie takich odpowiedzi udzielić. A dokładne zbadanie ukrytych w każdym z tych pytań zagadnień wiąże się z zupełnie innym zestawem trudności. Każde „nie wiemy” lub „nie jesteśmy pewni” ma inną przyczynę. To wydaje się oczywiste, ale w chaosie bitwy nie zawsze takie jest.
Czasem trudność polega na tym, że nie jesteśmy w stanie wszędzie zajrzeć – np. do wnętrza komórki. Czasem w odpowiedzi na pytanie stawianych jest kilka hipotez, co tylko komplikuje sytuację – tak jest np. w przypadku relacji dzieci z koronawirusem. Czasem nie sposób zaprojektować odpowiedni eksperyment, bo kontrola nad warunkami jego przeprowadzenia byłaby bardzo trudna – więc nie wiemy, jak wygląda cyrkulacja wirusa w dużych pomieszczeniach. Czasem wymagane badanie byłoby wręcz nieetyczne, bo – jak tłumaczył jeden z lekarzy zakaźników – nie można testować spadochronów, dając połowie uczestników testu atrapy. Nieświadomość tych ograniczeń sprawiła, że podczas pandemii dialog społeczeństwa z nauką przypomina rozmowę przełożonego z podwładnym. Szef pyta, czy coś już jest gotowe, a słyszy, że jeszcze nie; kiedy domaga się konkretu („kiedy będzie?”), pojawia się litania trudności. A to szefa nie interesuje, on chce gotowych rozwiązań.
Doktor hab. Barbara Pabjan z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego przekonuje, że kryzys wywołany pandemią spowodował, że oczy wszystkich zwróciły się na naukowców. Nagle – wyciągnięci prosto z laboratorium albo z uniwersyteckich sal wykładowych – zagościli na ekranach telewizorów, nie mając wiele wspólnego z celebrytami (na krótko – niedawno znów pozwolono, by na temat szczepień publicznie wypowiadała się piosenkarka Edyta Górniak).
Na forum publicznym pojawili się z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc też ze sporami i niedoskonałościami. Opinia publiczna zobaczyła więc naukowy „plotek” i pranie brudów. Jak w przypadku skandalu z opublikowaniem przez czasopismo „Lancet” artykułu stwierdzającego szkodliwość chlorochiny (jeden z leków, z którym w pierwszej połowie roku wiązano nadzieję na skuteczną walkę z COVID-19), opartego na nieistniejących danych przygotowanych przez prywatną firmę, zatrudniającą modelkę erotyczną i pisarza SF.
– Nauka ma to do siebie, że podlega ciągłym dyskusjom i zazwyczaj polega na tym, że najpierw muszą upaść dziesiątki hipotez, żeby w końcu znaleźć tę jedną dobrą. A ta i tak po latach się zmienia – tłumaczy Pabjan. Ludzie po raz pierwszy od dawna – z zapartym tchem, ale i dużymi oczekiwaniami – obserwują, jak rodzi się wiedza naukowa. Ale to powoduje zagrożenie: jeśli jeden lek, który miał być skuteczny, okazał się beznadziejny, zostanie to uznane za dowód, że naukowcy są do niczego.

Badanie badaniu nierówne

Kiedy pojawiły się doniesienia o skuteczności chlorochiny, zniknęła z półek w aptekach. Wracając do wojennej metafory: żołnierze byli pod obstrzałem i musieli podjąć jakąś decyzję. Zdecydowali się zaatakować. Trudno ich za to winić.
Zresztą nie działali tylko pod wpływem impulsu. Na początku pandemii faktycznie dysponowaliśmy badaniami sugerującymi skuteczność tego preparatu w walce z koronawirusem. Problem w tym, że w nauce jedno badanie nie jest równe drugiemu. Czym innym jest eksperyment na komórkach w laboratorium, który może sugerować skuteczność danego związku (tak zaczyna karierę większość leków), a czym innym na grupie pacjentów, którzy zachorowali na COVID-19. Zresztą także w tym drugim przypadku jedno badanie też często nie równa się drugiemu. Mogą być bowiem przeprowadzane na grupach o różnej wielkości – generalna zasada mówi, że im większa próba, tym lepiej. A testy dotyczące chlorochiny w tamtym czasie zazwyczaj były wykonywane na małych grupach.
W związku z tym chociaż w pierwszej połowie roku doszło do wysypu badań na temat chlorochiny, to żadne nie dawało definitywnej odpowiedzi na temat jej skuteczności (sugerowały, że nie działa najlepiej). Kluczowe okazały się duże badania, jak brytyjskie Recovery albo Solidarity, zorganizowane przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Wykazały, że lek nie pomaga pacjentom zakażonym koronawirusem.
I chociaż Solidarity rozwiało jedną kontrowersję, natychmiast stworzyło drugą. Zdaniem ekspertów WHO badanie nie wykazało też skuteczności innego leku, z którym wiązano duże nadzieje – remdesiwiru (dostępnego na rynku pod nazwą veklury). Z tym nie zgodzili się eksperci z m.in. urzędów dopuszczających leki do obrotu oraz zakaźnicy z pierwszej linii walki z wirusem. Jeszcze raz wracając do wojennej metafory: co mają sądzić zwykli żołnierze, jeśli kłócą się generałowie?
Podobno – mówią eksperci – problem tkwił w konstrukcji badania Solidarity. Nie wyszczególniono w nim bowiem pacjentów na różnych etapach COVID-19, w tym takich, którym choroba daje się już we znaki, ale jeszcze nie trafili pod respirator – a to właśnie im lek pomaga najbardziej. Rozmyli się w grupie określanej jako ciężkie przypadki, skutkiem czego miało to wpływ na ogólną ocenę leku. W innym badaniu różnicującym pacjentów remdesiwir wypadł lepiej. Znów się okazało, że badanie badaniu nierówne – nawet jeśli stoi za nim autorytet międzynarodowej instytucji.

Generałowie się kłócą

Kłopot polega też na tym, że interpretacją wyników badań zajmują się ludzie. To oni też wydają rekomendacje. Skoro jest pole do interpretacji, to żołnierze powinni o tym wiedzieć zawczasu. Generał nie traci wówczas posłuchu, jeśli się okaże, że nie do końca jest tak, jak mówił wcześniej.
W pierwszej połowie roku staraliśmy się w DGP dociec, czy są dowody naukowe na skuteczność oprysków ulic i miejsc publicznych, które wprowadziły wówczas niektóre samorządy. Znalezienie odpowiedzi okazało się dość trudne. Epidemiolodzy z jednego z uniwersytetów odmówili komentarza, ponieważ jednocześnie byli zatrudnieni w wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej. Naukowiec z innej uczelni pomysł najpierw wyśmiał, lecz po chwili oddzwonił i po dłuższej rozmowie stanęło na tym, że: „Nie zaszkodzi”.
„Nie zaszkodzi” to nie jest rozkaz, którego żołnierze oczekiwaliby od generałów. Zwłaszcza że rekomendacja została wydana w oparciu o zdroworozsądkowe przesłanki (wirus nie lubi detergentów), a nie wyniki rygorystycznych badań naukowych. Słuchając opinii naukowców, ludzie nie dociekają, na co się oni powołują. Stąd przewracanie oczami, kiedy okaże się, że intuicja jednak zawiodła.
Jak mówi prof. Włodzimierz Gut, nauka to umiejętność gromadzenia faktów i korzystania z metod analitycznych. Nie podpisuje się jednak pod tezą o istnieniu „obiektywnej nauki”. – Każdy badacz kieruje się własnym doświadczeniem. A w gronie ludzi nauki są różne frakcje, co uwidoczniło się podczas pandemii. Choćby pod postacią sporu o to, jaki model odpowiedzi na pandemię wybrać: szwedzki i początkowo brytyjski, czy też inny? – mówi uczony.
W Szwecji nie wprowadzano obostrzeń, tylko przedstawiono zestaw rekomendacji dla społeczeństwa, które obejmowały m.in. dystansowanie społeczne. W Wielkiej Brytanii naukowcy wstrzymywali się z wprowadzeniem obostrzeń, ponieważ uważali, że i tak wiele nie da się zrobić. W obydwu krajach eksperci przebąkiwali o odporności stadnej. – Kiedy ktoś się na nią powołuje, to od razu wiem, że to grupa „skalana” myśleniem grypowym, a w tej pandemii potrzebne są zupełnie inne działania. Bo to zoonoza, czyli wirus pochodzenia odzwierzęcego – uśmiecha się prof. Gut.
I faktycznie w śledztwie agencji Reuters dotyczącym nieco ospałej odpowiedzi brytyjskiego rządu w pierwszych tygodniach pandemii jeden z głównych wniosków brzmiał: naukowcy podeszli do koronawirusa jak do grypy. Uznali wiec, że pandemii nie da się powstrzymać, lecz można wyłącznie ograniczać jej skutki.
W porównaniu z prepandemicznymi nastrojami zaufanie do nauki wzrosło – odsetek sceptyków spadł do 28 proc. W niektórych krajach zmiana na korzyść nauki wynosiła nawet 11 pkt proc.
Efekty są opłakane. Szwecja ma jeden z najwyższych współczynników zgonów w przeliczeniu na liczbę mieszkańców wśród krajów nordyckich (pozostałe dość szybko wprowadziły obostrzenia). Wielka Brytania zajmuje drugie miejsce w Europie, jeśli chodzi o liczbę zgonów na COVID-19 – w momencie oddawania tego numeru do druku było to niemal 65 tys. osób.

Pięć minut sławy

Pomimo wpadek czy braku jedno znacznych odpowiedzi i tak okazuje się, że pandemia podniosła notowania nauki, które w ostatnich latach leciały na łeb, na szyję. Widać to w badaniu State of Science Index prowadzonym przez firmę 3M. Sondaż prowadzony jest jednocześnie w 14 krajach na łącznej próbie 14 tys. pełnoletnich osób. Wynika z niego, że o ile w 2018 r. brak zaufania do nauki deklarowało 29 proc. respondentów, o tyle na początku 2020 r. odsetek ten wzrósł do 35 proc.
Autorzy postanowili sprawdzić, jak stosunek do nauki zmieniła pandemia (zrezygnowali z zasady, że badanie jest robione corocznie i ponowili je w 11 krajach). Okazało się, że w porównaniu z prepandemicznymi nastrojami zaufanie do nauki wzrosło – odsetek sceptyków spadł do 28 proc. Co więcej, w niektórych krajach zmiana na korzyść nauki wynosiła nawet 11 pkt proc. Trend udało się odwrócić też w Polsce; podobnie jak w innych krajach od 2018 r. brak zaufania do nauki był coraz silniejszy. Pod wpływem pandemii odsetek sceptyków spadł z 27 do 20 proc.
Nauka ma znowu swój czas, ale to szybko może się zmienić. Społeczeństwa XXI w. są niecierpliwe, a żądania ogromne. Ponad trzy czwarte respondentów wyraziło oczekiwanie, że nauka znajdzie lek na COVID-19. Średnia dla różnych krajów wynosiła 80 proc., w Polsce było to 73 proc. Trudno powiedzieć, czy to wynika z bardziej realistycznego podejścia, czy raczej z braku wiary, że nauka podoła takiemu zadaniu.
Doktor hab. Pabjan, która na Uniwersytecie Wrocławskim w marcu zaczęła badania dotyczące zaufania do nauki (ale i wiary w teorie spiskowe oraz działanie sił wyższych), dodaje, że ludzie lubią mniemać o sobie, że są racjonalni. W praktyce wygląda to inaczej, co pokazało pytanie o to, czy koronawirus to kara boska. Niewielki odsetek badanych odpowiedział twierdząco. Ale już teorie spiskowe trzymają się całkiem nieźle – bo mają zazwyczaj pozornie racjonalne wytłumaczenie. – Byłoby to przyznanie się wprost do magicznego czy mistycznego myślenia. Żyjemy, jak pisał Max Weber, w zracjonalizowanym świecie, przyjęliśmy powierzchowne ramy wyjaśnień, ale sama logika tłumaczenia nadal jest oparta na emocjach i lękach. W tym kryje się cała zagadka – mówi Pabjan.
Olga Tokarczuk pisze wręcz o tym jako o chorobie naszych czasów: chęci i potrzebę zrozumienia świata określa mianem literalizmu. W książce „Czuły narrator” przekonuje, że literalizm funkcjonuje na kilku poziomach. Najbardziej prymitywny to przypadek, kiedy człowiek odmawia widzenia świata jako czegoś skomplikowanego i wieloznacznego z racji braku uważności i wykształcenia, a może nawet z powodu jakiegoś percepcyjnego upośledzenia. Nawiązuje jednocześnie do jakiegoś instynktownego pragmatyzmu – takiego, z jakim w obiegowych wyobrażeniach kojarzy się z figurą niewiernego Tomasza. Ale literalizm ma też wyrafinowaną postać, wtedy najczęściej podpiera się racjonalizmem, metodologią naukową i zdrowym rozsądkiem. I bardzo często statystyką.
Zdaniem Barbary Pabjan podczas pandemii ujawniły się lęki epoki. Ludzie zorientowali się, że nauka nie jest w stanie wyjaśnić wszystkiego – tak jak sądzono jeszcze w poprzednim wieku. W XXI w. okazało się, że wiara w nią jako panaceum jest naiwna. Teraz, kiedy zrozumieliśmy, że nie ma alternatywy, znów przenieśliśmy wzrok na naukę. – Nastał czas oczekiwań i zawodów – mówi Pabjan. I dodaje, że to nie nauka zawodzi, tylko tak nam się wydaje. Ulegamy bowiem efektowi obserwatora, który nie rozumie tego, co widzi – bo brakuje mu narzędzi, żeby zrozumieć procesy naukowe.
Jean-Pierre Lasota, profesor honorowy CNRS w Instytucie Astrofizyki w Paryżu, współautor książki „Czy Wielki Wybuch był głośny”, tłumaczył DGP, że większość osób nie wie i nie rozumie, czym zajmuje się nauka, co to znaczy „teoria”, „model”, „hipoteza”, jakie jest znaczenie „wyników badań naukowych”. – Praktycznie nikt nie rozumie metod statystycznych, powszechnie stosowanych w badaniach naukowych. A nie rozumiejąc, czym jest nauka, można jej ufać albo nie ufać, ale bezpodstawnie – mówił w 2017 r. Od tego czasu niewiele się zmieniło.

Szczepionkowy test

Uwaga całego świata – a w szczególności Kowalskich, Muellerów i Smithów – skierowana jest teraz na szczepionki przeciw COVID-19. W ten sposób preparaty stały się papierkiem lakmusowym zaufania do nauki, i to na dwóch poziomach. Po pierwsze, zastanawiamy się, czy ludzie zdecydują się je przyjąć. Po drugie, czy okażą się skuteczne poza badaniami klinicznymi.
Profesor Gut podkreśla, że znów liczy się stosunek do nauki i poziomu oczekiwań, a nie tego, jaka jest nauka sama w sobie: dobra, skuteczna czy nie. I dodaje, że odkrycia naukowe to historie prób i błędów – a pierwsi naukowcy robili rzeczy, które w obecnych czasach byłyby niedopuszczalne. Ludwik Pasteur po raz pierwszy swój wynalazek podał na prośbę rodziców chłopcu pogryzionemu przez wściekłego psa. Pasteur nie miał pewności, czy preparat – testowany wcześniej na królikach – jest już gotowy. Zadziałał. Ale nie musiał.
Kluczowe wydaje się jednak to, jak zachowają się społeczeństwa. W żadnym kraju szczepienie przeciw korona wirusowi nie jest obowiązkowe. Władze w całej Europie mają przed sobą trudne zadanie – przekonać społeczeństwo, że preparatom można ufać. Jeśli tego nie zrobią, zatraci się sens szczepień, czyli uzyskanie odporności zbiorowej – stanu, który blokuje rozprzestrzenianie się wirusa.
Tymczasem z badań wynika, że sukces nie jest gwarantowany. W sondażu przeprowadzanych dla DGP przez United Surveys wynika, że ponad 50 proc. Polaków deklaruje, że się nie zaszczepi – nawet gdyby preparat był już powszechnie dostępny (podobne wyniki wychodzą zresztą w innych badaniach opinii publicznej).
Żyjemy, jak pisał Max Weber, w zracjonalizowanym świecie, przyjęliśmy powierzchowne ramy wyjaśnień, ale sama logika tłumaczenia nadal jest oparta na emocjach i lękach
Profesor Norbert Maliszewski, ekspert od marketingu politycznego i szef Centrum Analiz Strategicznych, przekonywał podczas konferencji, na której rząd ogłaszał strategię szczepionkową, że przygotowana ma zostać kampania, która trafi i do serc, i do rozumu. Jej zadaniem jest przekonać, że warto się szczepić, a rząd polski jest skłonny wydać na to spore pieniądze. Wtedy inny uczestnik konferencji ‒ prof. Andrzej Horban, zakaźnik – publicznie dał wyraz swojemu zdziwieniu. Nie mógł uwierzyć, że trzeba przekonywać do czegoś, co może po prostu uratować życie.

Przyzwyczajenia z McDonalda

A może odpowiedzi są bardziej skomplikowane, niż sugerowałaby to prostota pytań. Czy nauka zawiodła? Profesor Krzysztof Pyrć, wirusolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, wskazuje, że ta sugestia brzmi jak narzekanie, że zawiodły mechanika i fizyka, bo jeszcze nie ma turystycznych lotów do innych galaktyk. Przyzwyczajenia z McDonalda nie działają w starciu z rzeczywistością, podkreśla uczony.
Pytanie powinno więc brzmieć, czego powinniśmy i możemy od nauki oczekiwać. Być może w tym zakresie nie mieści się po prostu kompletny opis świata i każdego aspektu jego działania. To trochę jak w dobrym związku – oczekiwania i możliwości trzeba sobie komunikować, żeby potem strony nie miały do siebie pretensji. Tylko, czy takiego partnera – oczytanego, z olbrzymią wiedzą, ale też z niemożliwymi do przeskoczenia ograniczeniami, jesteśmy w stanie zaakceptować.