Polak pacjent to przeciwnik wagi ciężkiej dla lekarza. Jego wróg. Przekonany, że lekarz jest niedouczony, a jedyny powód, dla którego z nim rozmawia, to chęć wzbogacenia się
Wdzięczność pacjenta to u nas koperta z banknotami wciskana pod stołem. O wiele rzadziej: „dziękuję, doktorze”. Przykładów niewdzięczności jest za to bez liku. Doniesienia, bezpodstawne oskarżenia, fizyczna agresja, słowne niagary chamstwa. Albo może być jeszcze gorzej: mężczyzna chce sobie odebrać życie, skacze z okna. Ktoś wzywa karetkę pogotowia, potem dwa zespoły lekarzy przez całą noc przy stole operacyjnym walczą o jego życie. Udaje się. Delikwent wraca do domu. I skarży szpital. Bo został zarażony szczepem gronkowca.
To jedna z historii opowiadanych przez ludzi w białych kitlach. Niewiarygodna, wręcz kuriozalna. Ale będzie ich więcej. Bo ten tekst jest o tym, jak przebiega relacja lekarz-pacjent z pozycji człowieka ze stetoskopem w dłoni. Bo jak biedni, jak skrzywdzeni są pacjenci – wiemy. Ale dlaczego ofiarą systemu padają także lekarze, nie wiemy i wiedzieć nie chcemy. A powinniśmy.
Narzekania frustrata
– Zastanawiasz się, główkujesz, jak go wyleczyć, jak uratować życie człowieka. Nie śpisz nocami, wymyślasz sposoby terapii. W zamian zderzasz się z agresją, chamstwem i pretensjami. Dobrze, jeśli występują tylko w sferze werbalnej, bo zdarza się oberwać po głowie – tak codzienność w kontaktach na linii lekarz–pacjent podsumowuje jeden z podwarszawskich medyków.
Ma piętnastoletni staż i przyznaje, że jest sfrustrowany i wypalony. Są dni, w których nie ma siły wstać z łóżka. Szpital, przychodnia, a potem jeszcze kilka godzin w kolejnej przychodni. To kilkudziesięciu pacjentów dziennie, czasem ponad stu, z których kilku mu zarzuci, że pewnie czeka na łapówkę, jeśli nie chce wypisać zwolnienia czy przepisać konkretnego lekarstwa. Albo że jest niedouczony, jak większość polskich konowałów. I że co on sobie myśli, nie wie, z kim ma do czynienia i że on, pacjent, mu pokaże.
– Robię głęboki wdech i wydech, mówię przyciszonym głosem, ale czasem nie daję rady – przyznaje. Bo nie ma wytchnienia. Ledwie jeden pacjent wyjdzie, wchodzi następny. Także zdenerwowany: chorobą, tym, że musiał czekać w kolejce, tracić czas, a przecież musi zarabiać. I kolejny, kolejny, kolejny. – Nie mam chwili, żeby się zresetować, choćby uspokoić tętno – opowiada lekarz. I dodaje, że pracuje jak niewolnik: góra kwadrans na chorego to wszystko. Na zbadanie, przejrzenie wyników badań, postawienie diagnozy, przepisanie leków, wstukanie przebiegu wizyty do systemu komputerowego. A gdzie rozmowa z chorym, wysłuchanie jego płynącej z lęku o zdrowie tyrady?
– Już tak koło godz. 15 nie mam siły rozciągać ust w uśmiechu, a empatia staje się pustym słowem – przyznaje medyk. A co z misją? – No tak, jest jeszcze misja – śmieje się sarkastycznie, gorzko. Ale po chwili poważnieje. – Gdyby nie ona, gdyby nie ideały, które kazały mi iść na medycynę, ta chęć pomagania ludziom, to dawno pracowałbym w firmie farmaceutycznej – mówi. I dodaje, że mimo tej całej frustracji, zmęczenia, tych negatywnych emocji, z którymi walczy każdego dnia, jest z całego serca lekarzem. Tylko mu przykro. Zamiast tych koniaków, kopert z banknotami wciskanych do kieszeni, niczym napiwek boyowi w hotelowym foyer, wolałby serdeczne: „dziękuję, panie doktorze”. Ale to coraz większa rzadkość.
Pacjent wrogiem lekarza
Bo prawda jest taka, że Polak pacjent to przeciwnik wagi ciężkiej dla lekarza. Nie partner. Nie wdzięczny za pomoc usługobiorca nawet. Wróg. A jeśli nie wróg, to na pewno niechętny, podejrzliwy, przepełniony nieufnością klient. Przekonany, że lekarz jest na pewno niedouczony, że ma go w nosie, a jedyny powód, dla którego z nim rozmawia, to chęć wzbogacenia się.
– Często mam wrażenie, że pacjent jest przekonany, że chcę mu zrobić krzywdę, a nie pomóc – przyznaje dr Michał Feldman, psychiatra z Warszawy. Cierpliwie tłumaczy, jakie lekarstwo przepisuje i dlaczego, wyjaśnia, że chory się od niego nie uzależni i że nie będzie miał dziur w mózgu, ale to jak rzucanie grochem o ścianę. – Za tydzień delikwent przychodzi i mówi, że nie będzie brał leku, bo wyczytał w ulotce, że może wywołać pokrzywkę albo doprowadzić nawet do śmierci – uśmiecha się. I dodaje, że bez takiego podstawowego zaufania nie ma mowy o skutecznej kuracji. – Przecież jestem lekarzem, mam pomagać, a nie zbierać punkty od koncernów farmaceutycznych i spędzać lato, balując na Karaibach – oburza się.
Ale pacjent wie swoje. W społeczeństwie panuje wszechobecne przekonanie, że lekarzy i szpitale należy omijać z daleka, bo nic dobrego nikogo z ich strony nie spotyka. Aby zrozumieć tę atmosferę, nasz sposób postrzegania ludzi w białych kitlach, wystarczy porównać liczbę wyników w internetowej wyszukiwarce po wpisaniu „lekarz łapówka”i „lekarz skuteczna pomoc”. Albo posiedzieć parę kwadransów w poczekalni np. nocnej pomocy lekarskiej albo na krzesełkach w którejś z przychodni specjalistycznych. Można się wiele dowiedzieć, mnóstwo złego nasłuchać. Która z lekarek to suka, który z lekarzy cham i idiota. Albo rzeźnik. Aż dziw bierze, że tyle osób chce się do takiego czy do takiej dostać.
Naszą niechęć do osób w białych kitlach potwierdzają badania. Z pochodzących z ubiegłego roku, przeprowadzanych przez EuropeanTrustedBrands dla „Reader's Digest”, wynika, że choć największym zaufaniem cieszą się zawody ratujące zdrowie i życie, to lekarze w odbiorze polskich respondentów mają wśród nich najniższą pozycję. Ufa im zaledwie 57 proc. (średnia europejska 76 proc.). I to zaufanie spada z roku na rok – w 2011 r. przedstawicielom tej profesji ufało 73 proc. badanych, a w 2012 r. – 64 proc. Gorsze zdanie o swoich lekarzach mają tylko Rosjanie – ufa im zaledwie 47 proc. społeczeństwa. Badaniami objęto 12 krajów: Belgię, Czechy, Finlandię, Francję, Holandię, Niemcy, Polskę, Portugalię, Rosję, Rumunię, Słowenię i Szwajcarię. Wzięło w nim udział 18 314 respondentów, w Polsce 1049). Nieco lepiej dla lekarzy wypadają tegoroczne wyniki światowe badania zaufania do zawodów przeprowadzonego przez instytut GfK: zgodnie z nimi lekarzom ufa aż 80 proc. ankietowanych, ale i tak mniej niż w przypadku strażaków (94 proc.), pielęgniarek (93 proc.), ratowników medycznych (88 proc.), farmaceutów (87 proc.), żołnierzy (84 proc.), kierowców MZK i nauczycieli (83 proc.) oraz rolników (82 proc.). Badania prowadzono w 25 krajach, średnia zaufania do lekarzy to 89 proc.
Jak wyżalał mi się podczas rozmowy dr Jarosław Pinkas (w latach 2005–2007, za kadencji Zbigniewa Religi, wiceminister zdrowia), to o tyle zdumiewające, że w naszym 38-milionowym kraju każdego roku odbywa się 150 mln kontaktów pacjentów z przedstawicielami podstawowej opieki zdrowotnej (z czego 80 mln to wizyty u specjalistów), a hospitalizacje to kolejne 6 mln. – Czy ci wszyscy ludzie, którzy przeszli przez szpitale i kliniki są tak bardzo niezadowoleni? Nie uzyskali tam pomocy? Tak bardzo cierpieli? Nie wrócili do domu z nowymi soczewkami, stawami biodrowymi, zreperowanymi sercami, przeszczepionymi nerkami? – pytał emocjonalnie.
I diagnozuje, że naszą narodową cechą jest niewdzięczność. Bo dla pacjenta nie ma większego znaczenia, jak bardzo lekarz mu pomógł, że wychodzi ze szpitala, w którym wykonano nowoczesne, bardzo kosztowne zabiegi, warte nieraz tyle, co samochód. Pacjent i tak jest wściekły i niezadowolony. Bo będzie pamiętał z całego pobytu, że pielęgniarka była wobec niego niemiła, jedzenie było kiepskie, a w toalecie brakowało papieru.
Najważniejsza gruba skóra
Marek Stankiewicz, rzecznik Lubelskiej Izby Lekarskiej, nie ma wątpliwości, że tym, co powinno charakteryzować lekarza, jest bardzo gruba skóra. I nie chodzi o znieczulicę, lekceważenie pacjentów, lecz o uodpornienie się na ataki. – Nasze społeczeństwo nie lubi lekarzy – przyznaje. I kontynuuje, że pacjent może szanować jednego, drugiego medyka, który mu pomógł albo po prostu był dla niego dobry. Jednak o branży będzie mówił źle. Bo tutaj w grę wchodzą wielkie emocje. Pacjent czuje się źle, jest wystraszony swoim stanem zdrowia, boi się o pracę. Nie panuje nad nerwami. To jest trochę tak, jak na meczu piłkarskim, kiedy podenerwowany tłum wrzeszczy „sędzia kalosz”, bo nie podoba mu się to, że arbiter odgwizdał spalonego. Ale potem emocje opadają.
– Ja już nie oczekuję wdzięczności, za to jak dziecko cieszę się, kiedy udaje mi się wyleczyć pacjenta – deklaruje dr Feldman. Choć nie ukrywa, że czasem miewa poczucie zawodu. Tak jak przy pacjentce, która miała poważne stany lękowe, które uniemożliwiały jej wyjście z domu i pracę. Ustawił jej leczenie. Każdego dnia wysyłała do niego po kilkanaście, kilkadziesiąt SMS-ów, opisując obawy, skarżąc się na złe samopoczucie. Cierpliwie odpisywał, podtrzymywał na duchu. Niejeden dzień spędził w bibliotece medycznej, szukając sposobów terapii. I w pewnym momencie SMS-y przestały przychodzić. – Popełniła samobójstwo, coś złego się stało? – pytam. – Nie, poczuła się na tyle dobrze, że już mnie nie potrzebowała. Nie miała też poczucia, że powinna o tym zawiadomić, choćby wysyłając kolejnego SMS-a: „dzięki, doktorze, już mi lepiej”.
– To boli – przyznają moi rozmówcy. Ale może być jeszcze gorzej. Doktor Pinkas wspomina jedno z pierwszych zetknięć z takim koktajlem niesprawiedliwości i niewdzięczności ze strony pacjenta, które mocno nim wstrząsnęło. – Byłem wówczas młodym lekarzem, tuż po kursach z mikrochirurgii – zaczyna. To był ostry dyżur na ortopedii, naprawę ostry, bo miewali wtedy na jednym po 300 pacjentów. Jemu przypadł facet z dłonią w połowie odciętą przez elektryczną piłę tarczową. Ta połówka trzymała się na resztkach mięśni i kawałku skóry. A jej właściciel był pijany tak bardzo, że niemal nie trzeba było go znieczulać, bo nie czuł bólu. – Gdybym wówczas postanowił amputować mu tę dłoń, byłoby to jak najbardziej usprawiedliwione – opowiada. Ale zrobiło mu się żal człowieka, pomyślał o jego przyszłości, pracy, postanowił spróbować. Wielogodzinna operacja, podczas której spływając potem, składał kości, łączył poprzerywane nerwy, spajał naczynia krwionośne. – Jaki byłem z siebie dumny, że uratowałem mu tę rękę. Nawet był w stanie ją zginać i chwytać za jej pomocą – opowiada Pinkas. Spotkał tego pacjenta na ulicy po roku. – I co u pana, jak się pan miewa – zagaił. A mężczyzna do niego z pretensją: – Ty s..., zobacz, co zrobiłeś z moją ręką – podsunął mu pod oczy swoją, nie da się ukryć, poturbowaną mocno, prawicę.
– On pewnie nie pamiętał, co się wydarzyło tamtego dnia, wcale się nie dziwię. Więc pozostałem w jego pamięci jako ktoś, kto zepsuł mu rękę, nie uratował – Jarosław Pinkas potrafi się już z tego dzisiaj śmiać. Ale zapomnieć nie potrafi. – Wolałbym chyba dostać po ryju, jak nieraz zresztą się zdarzało podczas dyżuru – mówi.
O incydentach, kiedy pobudzony, często pijany pacjent rzuca się na lekarza, opowiadają wszyscy – to codzienność, zwłaszcza na oddziałach ratunkowych i w pogotowiu. Gorzej, kiedy trafia, jak opowiada dr Marek Stankiewicz, na kobietę. Jego filigranowa koleżanka, która pojechała ratować mężczyznę, leżącego bez przytomności w szopie na węgiel, dostała od ocuconego nagle pacjenta łopatą w głowę. A jego kolega podczas dyżuru tak oberwał w głowę krzesłem, że stracił przytomność na cztery minuty. Do niego także startowali z rękami, ale że jest duży, nie poniósł większej szkody. – Nie zapomnę, jak pacjent w ramach pomocy w SOR, notabene pracownik Sejmu niższego szczebla, który pijany został zabrany z pracy, rzucił się na mnie z nożem – opowiada dr Daniel Śliż, internista z III Kliniki Chorób Wewnętrznych i Kardiologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Ale także dla dr. Stankiewicza to nie krzyki, nie agresja fizyczna nawet, ale niesprawiedliwy osąd są najbardziej bolesne. Ale tak często zdarza się, gdyż chorzy i ich rodziny, kiedy dzieje się coś nie po ich myśli, muszą mieć kozła ofiarnego. – Starszy człowiek trafia do szpitala z masywnym krwawieniem z przewodu pokarmowego. Za późno, nie udało się go uratować, bo nie zawsze się udaje. I wtedy kochające dzieci, które wcześniej w ogóle nie interesowały się mamusią czy tatusiem, wkraczają do akcji. Krzyki, oskarżenia, pisanie pozwów – opowiada lekarz.
Jeśli się zdarzy, że uda się wydrzeć starszego pana czy panią z objęć śmierci, nie oznacza to, że nie będzie awantury. Bo wy tu na prowincji nic nie wiecie, nie umiecie, zabieram rodzica do Warszawy. Inna sprawa, że w taki sposób zachowują się najczęściej osoby, które zwykliśmy nazywać nowobogackimi. Dużo pieniędzy, dużo pretensji i wymagań, a za grosz kultury. Kompleksy z tym związane usiłują kompensować głośnym i brutalnym nieraz zachowaniem.
– W okresie okołoświątecznym rodziny często chcą pozbyć się „kłopotu” z domów w postaci starszych osób, bo tam gdzie ma stać choinka, stoi łóżko seniora. Więc przywożą ich do szpitala. Później nie chcą ich odebrać... – opowiada dr Śliż. Po wielokroć się zdarza, że rodziny takich babć przychodzą do szpitala i żądają, żeby tych staruszków nie wypisywać, bo przecież nie chodzi (choć nie chodzi od miesięcy), bo odwodniona, bo ogólnie taka stara... A przecież każda doba w szpitalu dla starszej osoby to dodatkowe ryzyko poważnych powikłań. A dla jej dzieci wygoda.
Zarobić na lekarzu
Zdarza się jednak, że pacjentem czy jego rodziną nie powoduje nic innego jak czysta podłość. Rzućmy okiem na kroniki policyjne: „Do 5 lat więzienia grozi 30-latkowi z Szamotuł. Mężczyzna przebywał po wypadku na szpitalnym oddziale. Wykorzystując nieuwagę lekarzy, ukradł z torby lekarza telefon komórkowy i 1200 zł”. Miesiąc wcześniej „Głos Wielkopolski” informował: „Niewdzięczny pacjent w chojnickim szpitalu. 29-latkowi udzielano pomocy medycznej. Jak się później okazało, odwdzięczył się lekarzom kradzieżą nawigacji samochodowej z pomieszczenia socjalnego”.
– A co pani powie o takiej sytuacji, że rodzice skarżą do sądu lekarza, który wyleczył ich dziecko? – pyta dr Jerzy Jakubiszyn, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Opolu. Było tak: dzieciak całymi miesiącami chorował, ojciec z matką biegali od lekarza do lekarza, żaden nie potrafił pomóc, ciężkie infekcje wciąż wracały. Wreszcie znalazł się doktor, który trafił z diagnozą i kuracją. Maluch wrócił do zdrowia. A rodzice pobiegli do adwokata pisać pozew. Bo wyczytali na ulotce, że ten specyfik nie był odpowiedni dla dziecka w tej grupie wiekowej. I wygrali.
Jakubiszyn, który jest laryngologiem, sam przeżył może nie tak drastyczny przypadek, ale nie powie, że było mu przyjemnie. Miał pacjenta na oddziale, któremu jego asystent operował przegrodę nosową. Wszystko poszło jak trzeba, człowiek był do wypisania. Ale w tym momencie zgłosił jakąś drobną dolegliwość neurologiczną, niemającą nic wspólnego z zabiegiem, jaki przeszedł. – Poradziłem mu, żeby poszedł do poradni, wypisałem skierowanie. Był bardzo niezadowolony. Napisał na mnie doniesienie do komisji ds. zdarzeń medycznych. I dostał odszkodowanie, bo uznano, że powinienem wezwać neurologa na konsultacje na oddział, zanim go wypisałem – kończy opowieść.
To dość charakterystyczne postępowanie i wiele mówi o naszej służbie zdrowia, a może raczej o systemie opieki zdrowotnej. Pacjent, jak się już dostanie do szpitala, często nie chce z niego wyjść, zanim nie zostanie generalnie wyremontowany. Pacjentka, która przyszła na oddział leczyć zatoki, domagała się (skutecznie, bo była bardzo głośna i nieustępliwa), aby zająć się jeszcze jej bolącym kręgosłupem i kłopotami z oddychaniem – choć żadna z tych dolegliwości nie wymagała hospitalizacji. Lekarze bronią się przed takimi pacjentami: zajmują miejsce i generują koszty, podczas gdy inni, bardziej chorzy, czekają w kolejkach. Jednak prawda jest taka, że często taki roszczeniowy, niedopuszczający sprzeciwu pacjent wygrywa z tym bardziej potrzebującym a pokornym. Bo dla świętego spokoju lekarz w końcu mówi tak.
– Nie chce mieć problemów, być ciąganym po sądach – ocenia Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy (specjalista chorób wewnętrznych i medycyny rodzinnej). I dodaje, że już widzi w Polsce trend podobny do tego, jaki od lat panuje w USA: przychodzi pacjent ze złamanym palcem, a lekarz ordynuje tomograf całego ciała. Na wszelki wypadek. Bo jeśli czegoś nie zauważy, za płotem już czekają akwizytorzy z kancelarii prawnych, przepytujący pacjentów i ich rodziny: a może jesteście niezadowoleni, a może coś się nie wygoiło, ciągle boli... Do tego dochodzi nieprzychylny klimat w mediach: a to lekarz ukradł, a to wziął łapówkę, a to zamordował. – A ministerstwo szczuje, podżega jeszcze ten konflikt – ocenia Bukiel. – Lekarz jest dziś tym, kim był w PRL sprzedawca mięsa. Temu, że system jest niewydolny, że nie ma pieniędzy, że pacjenci czekają w kilometrowych kolejkach, ktoś musi być winien. Kto? Lekarz. Tak jak za komuny brakowi mięsa w sklepach winien był sprzedawca. To o tyle wygodne dla resortu, że osłabia pozycję przetargową tej grupy zawodowej w rozmowach ze stroną rządową, np. o podwyżkach. Bo po co słuchać nieuków i przestępców.
Doktor nauk ekonomicznych Magdalena Szumska, naczelna „Medical Maestro Magazine”, pisma o zarządzaniu w medycynie i relacjach z pacjentami, która m.in. prowadzi kursy i szkolenia dla lekarzy o trudnych pacjentach i doradza gabinetom, zwraca uwagę, że oprócz tego, iż pacjenci stają się coraz bardziej wymagający i roszczeniowi, to można zauważyć ocierające się o patologię zjawisko: na swojej chorobie chcieliby jeszcze zarobić. Przy pomocy prawników walczą o odszkodowania za wszystko, za wyimaginowane nierzadko szkody. – Znam wiele takich przypadków, wydawać się może, że to dziś sposób pewnych ludzi na życie – mówi. I podaje przykłady. Klinika stomatologiczna specjalizująca się w implantach. Korzystają z niej dobrze sytuowani pacjenci, bo pełen uśmiech na wzór hollywoodzki to koszt (mówiąc fachowo: plan leczenia) nawet 75 tys. zł. – Lekarz się napracuje, a pacjent mówi, że nie przyjmuje jego pracy i nie zapłaci. Bo kolor nie taki, bo się za długo goiło albo że mu w ustach jednak niewygodnie. I biegnie do sądu domagać się z powództwa cywilnego odszkodowania – opowiada. Albo inna historia, z innej specjalizacji medycznej: ginekologii. Lekarz ratuje od śmierci rodzącą matkę i jej dziecko. Kobieta wytacza mu potem proces o to, że gdyby wcześniej wypisał jej receptę na środki antykoncepcyjne, nie byłoby tego kłopotu. Media chętnie podchwycą taki smakowity przykład.
Doktor Pinkas radzi, aby uważnie przyjrzeć się przypadkowi z Gdańska, o którym przed paroma tygodniami donosiły gazety: że pijana lekarka leczyła niemowlaki. A jak było? Do domu cenionej neonatolog przyjechali rodzice z 6-miesięcznym dzieckiem i błagali, żeby ich przyjąć. Była po paru drinkach, ale w końcu im uległa. A ci na nią donieśli. Można się zastanawiać: popełniła błąd czy nie. Ale gdyby odesłała ludzi z chorym maleństwem, czy nie poskarżyliby się na nią także, że odmówiła udzielenia pomocy? W ramach naszej polskiej zasady, że ja ci pokażę?
Granat w d...e
– Co roku, kiedy spotykam się pierwszy raz ze stażystami, przestrzegam ich: medycyna to nie jest układanie klocków, ale i tutaj wszystko może się zwalić – opowiada dr Jerzy Jakubiszyn. I mówi jeszcze: pamiętajcie, że każdy lekarz chodzi z odbezpieczonym granatem w d..., nie wiadomo, kiedy ten wybuchnie. Trzeba być na to przygotowanym, nawet jeśli się zrobi wszystko, jak trzeba. A więc czujność i gruba skóra. Ale oczywiście nie tylko. I nie przede wszystkim. Najważniejsza jest empatia.
Dr Marek Stankiewicz, który kieruje się w pracy mottem: „zwykły lekarz nie boi się zwykłego pacjenta”, mówi, że kluczową sprawą w tym zawodzie, bez której nie da się go po prostu wykonywać, jest zrozumienie pacjenta i rozmowa z nim. – Mój tata, także lekarz, na łożu śmierci powiedział mi: pamiętaj, że pacjent nie będzie cię oceniał za to, co mu zrobisz, ale za to, co mu powiesz – wspomina. I jest w tym prawda. Najlepszym lekarstwem jest często ciepły głos, autentyczna troska lekarza, zainteresowanie. Chory człowiek nie ma często wystarczającej wiedzy, żeby zrozumieć, co mu się stało, jakie skomplikowane i kosztowne procedury zostały w jego przypadku zastosowane. Wie za to jedno: źle się czuje, coś go boli. Nie musi rozumieć trudności finansowych służby zdrowia, nie powinny go one zresztą obchodzić. Tymczasem z ankiety przeprowadzonej przez portal ZnanyLekarz.pl na grupie 1812 użytkowników serwisu, którzy korzystają zarówno z państwowej, jak i prywatnej służby zdrowia, wynika, że tylko 38 proc. z nich ma zawsze lub prawie zawsze poczucie, że lekarze są zainteresowani ich potrzebami. A 43 proc. uważa, że nie rozmawiają z nimi jak równy z równym. 64 proc. – że poświęcają im za mało czasu. – Okazanie życzliwości, zrozumienia i uważne wysłuchanie są dla pacjentów ważniejsze niż kontakt z profesjonalistą, który chowa się za murem procedur i niezrozumiałego dla zwykłego człowieka medycznego żargonu – zauważa Marta Wrzosek z działu marketingu ZnanyLekarz.pl
Pewnie należałoby jeszcze powiedzieć o przyczynach takiego stanu rzeczy, o paternalizmie panującym na szpitalnych oddziałach, o tym, że dziś nie ma kto uczyć młodych lekarzy „instrukcji obsługi” pacjenta, o rubrykach Excela, które rządzą światem medycyny. I wielu jeszcze innych rzeczach. Najważniejsze jest jednak to, że pacjent, wdzięczny czy nie, trudny czy łatwy, pozostaje człowiekiem, któremu lekarz ma pomóc. Aby tak się stało, powinien zrozumieć, dlaczego ten go nie lubi. A pacjent musi zdać sobie sprawę z tego, że jeśli będzie traktował lekarza jak przyjaciela, ten zrobi jeszcze więcej niż wszystko, aby przywrócić go do zdrowia.
Lekarz jest dziś tym, kim był w PRL sprzedawca mięsa. Temu, że system jest niewydolny, że nie ma pieniędzy, że pacjenci czekają w kilometrowych kolejkach, ktoś musi być winien. Kto? Lekarz. Tak jak za komuny brakowi mięsa w sklepach winien był sprzedawca