Łącznie aż 10 mld zł zadłużenia publicznych szpitali, dziura w budżecie NFZ, przełożone terminy zabiegów. Jakby tego było mało, milionowe problemy finansowe instytutów naukowych i protestujące pielęgniarki i położne. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Dla żadnego rządu. Ale obecny udaje, że w zasadzie nie ma się czym martwić.
Premier Donald Tusk, nie poświęcając w swoim wystąpieniu nawet jednego akapitu problemom, z jakimi pobryka się rodzima służba zdrowia, dał jasno do zrozumienia, że nie jest ona dla rządu priorytetem. Przekaz jest prosty – może i pacjent znajduje się w stanie przedzawałowym, ale na razie operować nie trzeba. Tylko że to żadna kuracja. Grzech zaniechania lekarza może bowiem doprowadzić do najgorszego – śmierci chorego.
System lecznictwa wymaga naprawy. Brak informacji z rządu o tym, w jakim kierunku powinny iść niezbędne zmiany, jest więcej niż niepokojący. Może bowiem oznaczać, że tego pomysłu nie ma. Bo ile razy można powtarzać wyborcom, że będzie decentralizacja NFZ albo że powinny być wprowadzone dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne. Ponieważ żadne poważne projekty w tych sprawach nie trafiły do konsultacji, to równie dobrze zapowiedzi można traktować jak fakty medialne i nic więcej.
Poza tym przeciętny zjadacz chleba nie oczekuje z bijącym sercem informacji o tym, ile będzie oddziałów NFZ albo jaka instytucja będzie odpowiedzialna za wycenę świadczeń. Oczekuje czegoś innego – możliwości zapisania się do lekarze w rozsądnym terminie, wykonania umówionego zabiegu czy w końcu opieki pielęgniarskiej na przyzwoitym poziomie. Czyli rzeczy podstawowych. Jak się jednak okazuje, często najtrudniejszych do zapewnienia.