Ministerstwo Zdrowia po raz kolejny zapowiada, że wprowadzi w życie dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne. Po raz pierwszy rząd PO-PSL obiecywał to w 2007 r., ale obietnicy nie udało się dotrzymać, choć napisanie stosownej ustawy nie wydaje się zbyt skomplikowane.
Ubezpieczyciele od dawna mają gotowe projekty, które chętnie udostępnią. Zważywszy na finansową mizerię publicznego lecznictwa, dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne wydają się konieczne. Dzięki nim do szpitali i przychodni mógłby popłynąć strumień pieniędzy. Nie podlega bowiem dyskusji, że pieniędzy jest zbyt mało.
Nie należy jednak tego zastrzyku finansowego przeszacowywać. Grono zdrowotnie ubezpieczonych rekrutowałoby się głównie z osób, którym pracodawcy wykupują abonamenty. Według Diagnozy Społecznej to zaledwie 6,3 proc. Polaków. Gdyby bardziej atrakcyjne okazały się polisy zdrowotne, pieniądze, które dziś inkasują firmy abonamentowe, popłynęłyby do ubezpieczycieli i – za ich pośrednictwem – ewentualnie do części publicznych placówek. Trochę byłoby to przekładaniem tych samych pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Zupełnie możliwy jest także wariant, że dodatkowe pieniądze nie popłyną, bo polisy zdrowotne okażą się nieatrakcyjne. O takim ich kształcie zadecydować bowiem mogą politycy, którzy boją się zarzutów, że umożliwiają lepsze leczenie bogatym. Sytuacja, że właściciel dodatkowego ubezpieczenia mógłby mieć operację szybciej niż osoby, które go nie wykupiły, jest u nas nie do pomyślenia. Jesteśmy społeczeństwem egalitarnym, przekonanym, że taki sam dostęp do ochrony zdrowia należy się zarówno biednym, jak i zamożnym. Co nie zmienia faktu, że wielu z nas, gdy stan zdrowia tego wymaga, stara się poprawić sytuację, wręczając łapówki. Z czego szpital akurat nic nie ma. Słabo do publicznej świadomości przedziera się to, że dzięki pieniądzom zamożniejszej część społeczeństwa także jego biedniejsza część mogłaby leczyć się lepiej. Sale operacyjne, sprzęt czy wreszcie łóżka byłyby lepiej wykorzystane, więc i procedury tańsze. Nie. Zgody na to nie będzie. Wolimy równość w niedostępie niż nierówność w dostępie.
Skrupulatne przestrzeganie, by osoby, które na wykupienie polisy zdrowotnej się zdecydują, nie mogły w ten sposób przyspieszyć procesu leczenia, jest przyczyną tego, że o dobrowolnych ubezpieczeniach od lat wyłącznie dyskutujemy, nie wprowadzając ich w życie. Jeśli polisa niczego, oprócz np. pojedynczego pokoju, nie gwarantuje, po co ją kupować?
Ten sam dylemat przeżywają szpitale, które przekształciły się w spółki prawa handlowego. Zachęcano je do tej operacji także tym, że będą mogły legalnie dorabiać. To znaczy – świadczyć usługi także za pieniądze, poprawiając w ten sposób sytuację finansową. I choć wiele ekspertyz prawniczych stwierdza, że szpital może leczyć podobne schorzenia zarówno w ramach kontraktu z NFZ, jak i komercyjnie, dyrektorzy placówek zwyczajnie się boją. Że jedni pacjenci zarzucą im, iż za pieniądze leczą szybciej, a inni – że kazano im płacić. W rezultacie wielu chorych by zapłaciło, ale nie mogą. Częste są sytuacje, że zdesperowany chory zakupiłby specyfik, którego szpitalowi brakuje, ale szpital od niego tych pieniędzy wziąć nie może. Czy egalitarny jest system opieki, który z braku środków pozwala ludziom umierać? Lepszy od takiego, który pozwala się ratować?

Czy egalitarny jest system opieki, który pozwala ludziom umierać?

Wielką szansa dla naszych placówek medycznych jest dyrektywa unijna o leczeniu transgranicznym. Zwiększa ona możliwości zdobywania zagranicznych pacjentów, za których zapłacą ich rodzime kasy chorych. Z tej szansy polskie szpitale mogą nie skorzystać. Zagraniczni pacjenci, tak samo jak krajowi, którzy wykupiliby dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne, przyjadą i zostawią u nas pieniądze, jeśli wyleczą się szybciej. Jeśli nie będzie na to politycznej zgody, pojadą gdzie indziej. Inne kraje chętnie na nich zarobią. Dołączą do nich Polacy, ci zamożniejsi i bardziej operatywni, którzy od października 2013 r. także z dyrektywy o transgranicznym leczeniu zechcą skorzystać. Za ich leczenie za granicą zapłacimy wszyscy. Polska służba zdrowia, która mogłaby zarobić, zapewne na tym straci. Staniemy się za to jeszcze bardziej równi w niedostępie do opieki zdrowotnej.