Roczny budżet na leczenie statystycznego Polaka: 600 zł z własnej kieszeni plus 1800 zł z NFZ czy innego państwowego ustrojstwa.
Za swoje 600 zł dostaje się do gabinetu od ręki, nie zapuszcza korzeni w kolejce, obsługiwany jest przy użyciu najnowszej aparatury, a pani w recepcji proponuje herbatkę. I ma poczucie, że dobrze zainwestował pieniądze we własne zdrowie. A kiedy przychodzi mu leczyć się za państwową pulę 1800 zł, dostaje białej gorączki i drgawek – wystoi się na korytarzu, by usłyszeć, że przyszedł nieprzygotowany, że za pobranie krwi musi dodatkowo zapłacić. Na koniec, że lekarz nie wypisze mu recepty z refundacją bo jest w trakcie protestu. Choć żadne opony w przychodni nie płoną. Chyba że mózgowe.
Nie pojmuję, skąd tylu oponentów prywatyzacji służby zdrowia. Dlaczego nikt nie chce pozwolić Polakom decydować o tym, jak, gdzie i za ile chcą się leczyć. Wystarczyłoby rozwiązać sprawę tak jak z samochodami – ich właściciele mają obowiązek wykupienia ubezpieczenia OC, ale w prywatnej firmie, a nie w jakimś ministerstwie ubezpieczeń.
Obowiązkowe ubezpieczenie medyczne byłoby tańsze niż składki zdrowotne. I dla przeciętnego Kowalskiego, i dla budżetu państwa. Prywatne firmy biłyby się o nas cenami i jakością usług. Cięłyby koszty, gdzie państwo nie potrafi i nie chce – w biurokracji. Dziś za ok. 1000 zł rocznie można mieć pakiet w dobrym centrum medycznym, obejmujący wizyty w domu pacjenta. Czyli się opłaca! Nie słyszałem, aby jakieś centrum medyczne zbankrutowało.
Pozostaje oczywiście odwieczne pytanie o tych, których nie stać na ubezpieczenie. Przepraszam, a na ubezpieczenie 25 mln samochodów jeżdżących po drogach mają? Nawet jeśli nie, to istnieje coś takiego jak Ubezpieczeniowy Fundusz Gwarancyjny. Równie dobrze można by stworzyć MFG – Medyczny Fundusz Gwarancyjny. Taki NFZ, tyle że znacznie lepiej zarządzający pieniędzmi. Bo prywatnymi, a nie publicznymi.