Nadzieje, że zmiana na stanowisku prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia uzdrowi publiczne lecznictwo, z pewnością okażą się płonne. Mimo to warto, niejako przy okazji, zastanowić się, dlaczego zreformowana służba zdrowia tak bardzo nie służy pacjentom
. Chroniczny brak pieniędzy (na głowę pacjenta wydajemy około jedną trzecią tego, ile wynosi średnia unijna) nie tłumaczy wcale wszystkiego. Prawdę mówiąc, nie tłumaczy niczego. Przez ostatnie lata kasa NFZ każdego roku się powiększała, nie towarzyszyła temu jednak poprawa leczenia.
Szwankuje każde ogniwo. W żadnym z nich celem zabiegów nie jest wcale dobro pacjenta. System nie motywuje, by go leczyć jak najskuteczniej. Coś takiego jak profilaktyka w ogóle przestało istnieć. Mimo że zapobieganie poważnym chorobom albo leczenie ich w początkowym stadium jest najtańszą formą opieki zdrowotnej. Tylko że to opłacałoby się ludziom i państwu, ale nie opłaci się osobom odpowiedzialnym za poszczególne etapy leczenia.
Zarobki lekarzy pierwszego kontaktu nie zależą od tego, jak bardzo zadowoleni jesteśmy z ich opieki, ale od stawki kawitacyjnej, czyli sumy pieniędzy przypadającej na każdego przypisanego im pacjenta, niezależnie od tego, czy w ogóle się w przychodni pokaże. Najbardziej ekonomicznym z ich punktu widzenia zachowaniem nie jest żmudne szukanie źródła choroby i próba jej wyleczenia, ale odsyłanie pacjenta do specjalistów. W ten sposób lekarz pierwszego kontaktu zyskuje gwarancję, że do kontaktu drugiego tak szybko nie dojdzie, kolejki do specjalistów są bowiem ogromne. Mając tyle samo pieniędzy, zyskuje większy spokój.

Lekarzom nie opłaca się leczyć, pacjent na każdym etapie choroby jest dla nich kłopotem

Na specjalistycznym etapie leczenia, czyli w kolejnym ogniwie, publiczna służba zdrowia uprawia od lat kreatywną księgowość. Żeby szpital czy przychodnia otrzymały kontrakt z NFZ, muszą dysponować lekarzami specjalistami. To przeważnie fikcja. Liczne kontrole pokazały, że specjaliści – rekordziści potrafili w tym samym czasie przyjmować pacjentów w kilku miejscach jednocześnie. Specjaliści kursują od przychodni do przychodni. W najlepszym razie lekarz nie przyjmuje od godziny, w której spodziewają się go ludzie zapisani na wizytę, ale dużo później. Skraca się więc i tak krótki czas, który może poświęcić jednej osobie. O skutecznym leczeniu trudno mówić.
Pacjent, który zgłosił się do lekarza pierwszego kontaktu z lekką chorobą, zdąży przez ten czas dojść do siebie albo też, co bardziej prawdopodobne, jego schorzenie stanie się bardziej zaawansowane. Lekarz specjalista też będzie się więc chciał jak najszybciej go pozbyć i wypisze skierowanie do szpitala. Ale szpitale również nie są zainteresowane, by go przyjąć i wyleczyć jak najszybciej. Pieniądze bowiem, wbrew założeniom reformatorów, wcale nie zaczęły wędrować za pacjentem. Szpital jest ograniczony kontraktem z NFZ i każdy pacjent więcej to nadwykonanie wiążące się z ryzykiem nieotrzymania za niego zapłaty. Chory ciągle czeka, a nieleczona choroba staje się coraz droższa, co tym bardziej pozbawia go szans na leczenie. System zachęca do wyłuskiwania chorych bardziej niż mniej opłacalnych dla szpitala.
Skutek jest taki, że tabuny nieleczonych chorych, których pozbywają się kolejne ogniwa publicznej służby zdrowia, tłumnie atakują ogniwo ostatnie – szpitalne oddziały ratunkowe. Ich choroba zdążyła stać się już tak poważna, że może nawet zagrażać życiu, więc nie muszą się starać o kolejne skierowanie. Na SOR zgłaszają się bez niczego. Tylko że wyleczenie ich w tym stanie będzie już kosztować dużo, dużo więcej. Tymczasem usługi medyczne, kontraktowane przez NFZ w szpitalnych oddziałach ratunkowych, są tragicznie niedocenione, szpitale usiłują je likwidować. W najlepszym razie liczba lekarzy przyjmujących w tych oddziałach jest tak mała, by uporali się z przyjęciem jak najmniejszej liczby pacjentów. Każdy kolejny to przecież większy deficyt. Więc chociaż NFZ coraz więcej procedur kupuje w klinikach prywatnych, to właścicielowi żadnej z nich, jak dotychczas, nie przyszło do głowy, by otwierać w nich SOR. To najlepsza droga do bankructwa.
Po kilkunastu latach reformowania publiczna służba zdrowia coraz bardziej przypomina ciastko z zakalcem, z którego wyjęto wszystkie rodzynki. Te rodzynki to świetnie wycenione procedury, które oferują funduszowi prywatne kliniki. Standardów leczenia, które nam obiecywali reformatorzy, gwarantujących opłacalność doprowadzenia pacjentów do zdrowia, niezależnie od rodzaju choroby, ciągle nie ma. Kontrakty ze szpitali publicznych wypływają do prywatnych, tylko że jako społeczeństwo nie stajemy się od tego zdrowsi, a publiczna służba zdrowia wraz z pacjentami podupada coraz bardziej. W tak chorym systemie każde dodatkowe pieniądze pewnie wzbogacą jakąś grupę, ale na pewno nie dodadzą nam zdrowia. A sam prezes NFZ znaczy mniej niż kwiatek przy kożuchu.