Wrocławski szpital wywalczył sobie prawo do zaprzestania leczenia Doroty Zielińskiej chorej na stwardnienie rozsiane lekiem Gilenya. W marcu postanowienie o obowiązku podawania jej tego preparatu wydał Sąd Okręgowy we Wrocławiu. Leczenie to miało być zapewnione na czas postępowania sądowego. Wczoraj sąd apelacyjny uchylił to postanowienie.
Wyrok ten nie przesądza o ostatecznym rozstrzygnięciu jakie zapadnie w procesie, toczącym się na drodze cywilnej przeciw 4. Wojskowemu Szpitalowi Klinicznemu we Wrocławiu. Jednak wczorajsze orzeczenie pozbawia chorą leczenia do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Zwalnia bowiem lekarzy z obowiązku podawania konkretnego leku, nawet jeżeli poprawia on stan zdrowia kobiety. Jest to o tyle istotne, że w sprawie o dostęp do leczenia liczy się przede wszystkim czas: każdy dzień bez leku może mieć negatywny wpływ na zdrowie pacjentki. Procesy w sprawach medycznych toczą się często latami, a ten zaczął się zaledwie kilka tygodni temu.
Polacy źle o służbie zdrowia / DGP
Uzasadniając postanowienie, Małgorzata Lamparska, rzeczniczka sądu apelacyjnego w zakresie spraw cywilnych, podkreśliła, że brakuje przepisów, które pozwalałyby pacjentowi domagać się od konkretnej placówki medycznej leczenia wskazanym przez niego lekiem. – Sąd dostrzega aspekt moralny tej sprawy, jak ważne jest życie i zdrowie. Jednak biorąc pod uwagę materiał dowodowy przedstawiony przez pacjentkę, sąd nie znajduje podstawy do uzasadnienia tak sformułowanego roszczenia: że pacjent chce być leczony w tej placówce i takim środkiem – mówiła sędzia.

Proces będzie się toczył przez kolejne lata, a liczy się każdy dzień

Wyrok jest na rękę placówce. Na początku szpital zapewniał, że od postanowienia sądu, który nakazał mu leczyć konkretnym lekiem, się nie odwoła. Później wytoczył jednak wszystkie działa, żeby zrzucić z siebie ten obowiązek. Powód? Pieniądze. Choć lekarze publicznie przyznawali, że leczenie tym preparatem jest dla Doroty Zielińskiej korzystne, nie chcieli wydawać 8 tys. miesięcznie na lek, bo tyle kosztuje terapia.
28-letnia chora przez pół roku brała preparat dzięki pieniądzom, które udało jej się zgromadzić z prywatnych zbiórek. Kiedy te się skończyły, musiała przerwać terapię, co bardzo niekorzystnie odbiło się na jej stanie zdrowia: kobieta przestała chodzić. Ale przez cały czas walczyła o terapię w szpitalu. Ten jednak odmawiał jej, pomimo wskazań medycznych. W końcu więc zdecydowała się na walkę o zdrowie na drodze sądowej. W wyniku pozytywnego postanowienia sądu dotyczącego jej zabezpieczenia na czas procesu na miesiąc odzyskała leczenie. Teraz je straci.
Bartłomiej Kuchta, adwokat, który prowadzi sprawę Doroty Zielińskiej, zapewnia jednak, że sprawa jeszcze się nie zakończyła. W sądzie nadal toczy się proces cywilny o dostęp do skutecznego leczenia chorej. Jednak podkreśla, że wyrok ten jest bardzo niekorzystny dla zdrowia kobiety.
Sprawa ma o wiele szerszy wymiar, bowiem o wyroku wrocławskiego sądu, który nakazał zabezpieczyć chorą przez podanie konkretnego leku, mówiło się, że jest precedensowy. Prawnicy zwracają uwagę, że problem polega na braku konkretnych rozwiązań prawnych, które by regulowały dostęp do nowoczesnego leczenia. Lekarze mają obowiązek leczyć zgodnie z najnowszą wiedzą medyczną, nie ma więc podstaw, by odmawiały leczenia drogimi specyfikami. A jednak to robią, a argumentem – tak jak to było w przypadku Doroty Zielińskiej – są wysokie koszty. NFZ nie finansuje drogich terapii, których nie ma w programach terapeutycznych, a szpital może leczyć, ale wtedy jest to dla niego nieopłacalne finansowo. Sprawy więc coraz częściej będą musiały być rozstrzygane sądy.