Zaklinanie rzeczywistości to częsta praktyka. Zasada jest banalna – jedną rzecz należy powtarzać tak często, aż wszyscy uwierzą. Korzystają z niej przeciętni Kowalscy, kiedy np. chcą uzasadnić przed sobą zakup następnej „niezbędnej” rzeczy.
Nie jest ona również obca politykom. Tę właśnie metodę rząd zastosował, przekonując do sposobu, który ma uzdrowić zadłużone polskie szpitale. Słowo klucz – przekształcenia – była minister zdrowia Ewa Kopacz, premier Donald Tusk, posłowie PO odmieniali przez wszystkie przypadki. I prawie się udało – prawie wszyscy uwierzyli, że zmiana formy prawnej publicznych szpitali to jedyna możliwość ich uzdrowienia. Obecnie przekształconych w spółki jest 117 sponad 700 publicznych placówek. Rząd, zachęcając kolejne samorządy do zmian, pokazuje wyidealizowany obrazek – zadowolonych pacjentów i dobrze wyposażane szpitale bez długów. Ale tak jak fałszywy jest obraz liberała – ciemiężyciela biednych, tak podrasowana często okazuje się wizja szpitali spółek mlekiem i miodem płynących. Żeby mogły startować z czystym kontem, ich właściciele, czyli najczęściej powiaty, gminy i marszałkowie, wzięli na swoje barki spłatę części zobowiązań. Tyle że w przypadku niektórych z nich (Związek Powiatów Polskich przeanalizował sytuację 30 przekształconych placówek) okazało się, że to za mało. 47 proc. szpitali spółek ma nowe niespłacone zobowiązania. Nie można jeszcze mówić o pętli zadłużenia, ale o zapaleniu lampki kontrolnej jak najbardziej.
Wzrost zobowiązań szpitali spółek pokazuje, jak krótkowzroczne jest myślenie o przekształceniach jako lekarstwie na wszystkie bolączki systemu lecznictwa. Zanim bowiem taki krok się podejmie, samorząd i dyrektor szpitala muszą mieć pomysł na funkcjonowanie placówki w nowej rzeczywistości. A plany restrukturyzacyjne nie mogą się ograniczać jedynie do redukcji liczby pracowników. Dlatego rząd nie może się ograniczać do stworzenia narzędzia. Włożenie go w rękę malarza nie czyni z jego obrazu genialnego dzieła. Co najwyżej pozwala na stworzenie wiarygodnej iluzji.