Kiedy koncern Pfizer ogłosił w poniedziałek, że jego szczepionka przeciw koronawirusowi jest „skuteczna w 90 proc.”, świat przeżył rzadką w czasach pandemii chwilę euforii.
Co najmniej zastanawiający jest jednak fakt, że swój komunikat firma wydała dokładnie na dwa dni przed podpisaniem umowy na dostawy swoich szczepionek z Komisją Europejską. Zwłaszcza że komunikat nie obejmował ostatecznych wyników, więc parametr skuteczności jeszcze może się zmienić.
Jak podsumowują często internetowi dyskutanci: „Przypadek? Nie sądzę!”.
Zastanawiających przypadków jest w tej całej sytuacji więcej. Na przykład to, że pod ogólnoświatowy entuzjazm postanowił podpiąć się również nasz rząd, ogłaszając, że preparat Pfizera trafi do Polski tuż po tym, jak swój sukces nagłośnił Pfizer. Czy to też jest przypadek? Nie sądzę!
Chociażby dlatego, że to nie jest pierwsza szczepionka, którą mógł pochwalić się premier. Polska bowiem zaopatruje się w nie za pośrednictwem KE. Bruksela w imieniu państw członkowskich (ale z ich udziałem – każdy kraj wysłał po jednym przedstawicielu) negocjuje umowy z koncernami. Umowy te nie wiążą jednak rąk krajom UE, które mogą od nich odstąpić. Najczęściej mają na to siedem dni.
Tymczasem my nie odstąpiliśmy ani od jednej, chociaż Komisja zawarła już trzy. 27 sierpnia Bruksela dogadała się z koncernem Astra Zeneca, 18 września – z Sanofi GSK, a 8 października – z firmą Johnson & Johnson. Premier więc mógł chwalić się szczepionką w sierpniu, we wrześniu lub w październiku – ale tego nie zrobił. Pochwalił się dopiero teraz, kiedy jesteśmy na skraju kwarantanny narodowej (swoją drogą termin przypomina „wojnę ludową”, jaką koronawirusowi wypowiedziały na początku roku Chiny). Przypadek? Nie sądzę.
Najprostsze wytłumaczenie jest takie, że w walce z pandemią rząd na razie nie odnotowuje wielkich sukcesów, więc potrzebna była jakaś dobra nowina. Rozumiem walkę o sondaże, w końcu to polityka. Rozumiem też, że przywództwo oznacza czasem, że ludziom trzeba dać nadzieję. W kraju, gdzie sceptycyzm wobec szczepionek jest poważnym problemem, wyciąganie preparatu Pfizera jak z kapelusza jest jednak błędem.
Tym bardziej że ekspertom, z którymi rozmawiałem, daleko jest do entuzjazmu, jeśli idzie o poniedziałkowy komunikat firmy. – Firmy farmaceutyczne wypuszczają czasem takie bąki. I nie wiadomo, co z tym później zrobić – zżymał się jeden z nich.
Główny zarzut jest taki, że tak naprawdę nie wiadomo, co właściwie owe „90 proc. skuteczności” oznacza. Co do zasady chodzi o to, że na każde dziesięć osób, które otrzymają preparat, powinien ochronić przed zakażeniem dziewięć. Ale nie wiadomo już, czy chroni przed ciężkimi objawami albo pobytem w szpitalu. Niektóre szczepionki bowiem chronią wyłącznie przed ciężkimi objawami (np. te na rotawirusa).
Pytań jest więcej. Jaki rodzaj odporności wywołuje szczepionka? To ważne, bo od tego zależy, na jak długo będzie chroniła przed koronawirusem. Jeśli wywołuje tylko odpowiedź pod postacią przeciwciał, trzeba będzie się szczepić co jakiś czas. Jeśli wywołuje odporność komórkową, to ochrona jest na lata. Z oczywistych względów lepszy byłby ten drugi wariant.
Inne ważne pytanie dotyczy tego, jak na szczepionkę reagują seniorzy. Wiadomo bowiem, że szczepienia po 50. czy 60. roku życia tracą na efektywności. A ta grupa jest najważniejsza z punktu widzenia zmniejszenia presji na system opieki zdrowotnej. Jeśli szczepionka będzie ich chronić w niedostatecznym stopniu lub będą występować u nich efekty uboczne, to de facto nie ruszymy z miejsca.
Na koniec zostaje jeszcze kwestia tego, czy ludzie po otrzymaniu szczepionki przestają przekazywać wirusa dalej. To jest kluczowe dla przerwania transmisji.
Oczywiście to są pytania, które odnoszą się do wszystkich testowanych obecnie wakcyn na koronawirusa – nie tylko preparatu firm Pfizer i BioNTech. Problem polega na tym, że budowanie nadziei na tak wątłej podstawie może odbić się czkawką. Bo ten preparat i inne mogą nie dojechać do mety zwanej „dopuszczeniem do użytku”. To akurat nie będzie przypadek.