Rośnie liczba zakażonych pacjentów, których nie można odesłać do placówek drugiego stopnia, gdzie mogliby być leczeni. Brakuje w nich wolnych łóżek i personelu
Szpital szukał przez trzy dni miejsca w placówce lepiej przygotowanej na leczenie koronawirusa. Nie znalazł. Pacjentka zmarła – to sytuacja z Kraśnika, sprzed dwóch dni. Szpitale powiatowe, które mają tylko diagnozować pacjentów, zaczynają mieć kłopoty ze znalezieniem dla chorych łóżek w placówkach, które są wytypowane do leczenia.
Piotr Krawiec, zastępca dyrektor ds. medycznych szpitala w Kraśniku, przyznaje, że w ciągu kilku dni trafiło do ich placówki dziewięć osób z ciężkimi objawami wskazującymi na COVID-19. Zgodnie z wytycznymi placówka powinna potwierdzić, czy na pewno chodzi o koronawirusa, ocenić stan chorego i jeżeli wymaga leczenia, przesłać do szpitala drugiego stopnia. Problem polega na tym, że w tych nie ma miejsc. W przytoczonej sytuacji znaleziono jedno, ale lekarze musieli wybrać, dla którego z kilkorga chorych w najcięższym stanie je przeznaczyć. Ponad 80-letnia pacjentka została w Kraśniku. – I tak nie udałoby się jej uratować. Przebieg choroby był piorunujący, zmarła po trzech dniach – mówi Piotr Krawiec. Ale przyznaje, że zadaniem jego placówki jest diagnostyka, a nie leczenie. Tłumaczy, że łóżka, które udaje się znaleźć, są coraz bardziej oddalone. Ostatnio jednego chorego wieziono 150 km.
Podobnie mówią dyrektorzy innych placówek powiatowych. W Makowie Mazowieckim również zmarła kilka dni temu pacjentka z COVID-19, 43-latka. Dla niej nie szukano nawet miejsca w innym szpitalu, bo była od lat dializowana w placówce w Makowie. Jednak przyznają, że kłopot z przewożeniem pacjentów na leczenie jest coraz poważniejszy. – Chorych przybywa w przerażającym tempie. Wcześniej tak nie było – mówi Jerzy Kasprzyk, dyrektor ds. lecznictwa. Robią się zatory nie tylko z powodu braku wolnych łóżek w szpitalach drugiego stopnia, lecz także z powodu braku karetek. Trzeba na nie czekać, bo są w ciągłym użytku. Dodatkowo czas oczekiwania na wynik badań jest dość długi. – Często czekamy 24 godziny – przyznaje dyrektor. Dodatkową trudnością jest konieczność pisemnego potwierdzenia, bez którego nie ma możliwości szukania miejsca. Nie wystarczy informacja przez telefon, że chory ma COVID-19, bo żaden szpital nie chce rozmawiać o przyjęciu bez oficjalnego dokumentu. To wszystko opóźnia działania. Zaś lekarze coraz więcej czasu spędzają „na telefonie”. To oni mają obowiązek znaleźć dla chorego łóżko w innej placówce. Jeśli takiego nie ma na 100 proc., po chorego nie przyjedzie też karetka, bo załogi chcą mieć pewność, że nie będą odsyłane od szpitala do szpitala. Czasem w poszukiwaniach pomagają koordynatorzy pogotowia. Czasem do działań włączają się dyrektorzy szpitali.
Szpitale drugiego stopnia, które według wytycznych resortu zdrowia mają zajmować się leczeniem, potwierdzają, że sytuacja jest trudna. – Mamy pełne obsadzenie – mówi Kamil Barczyk, dyrektor szpitala bolesławieckiego. Ma 40 łóżek i wszystkie zajęte. Dwa dni temu było 16 telefonów z prośbą o przyjęcie, przyjęto sześć osób. – Za kilka dni zwiększymy liczbę łóżek do 65, ale na razie nie mamy jak przyjmować ze szpitali pierwszego stopnia – przyznaje Barczyk. Jego placówka jest przygotowana na chorych z koronawirusem od strony medycznej, bo wcześniej była szpitalem jednoimiennym. Zagrożeniem może być liczba. – Ta rośnie z dnia na dzień – potwierdza Barczyk.
Stan wielu pacjentów jest ciężki. – Nie zdążyliśmy przewieźć chorego do szpitala, nasz podopieczny zmarł, zanim dojechało pogotowie, drugi zmarł w szpitalu – mówią nam w jednym z domów pomocy społecznej.
Ministerstwo Zdrowia dostrzega problem. Dwa dni temu ogłosiło zmianę strategii. Większą liczbą pacjentów mają zajmować się lekarze rodzinni, tak aby chorzy z lżejszymi objawami nie zajmowali miejsc w szpitalach. A także obiecało zwiększyć liczbę miejsc, szczególnie w województwach, w których zaobserwowano problemy. W sumie liczba łóżek dla chorych na COVID-19 ma się zwiększyć do 8 tys. Lekarze obawiają się, że kłopotem jest nie tylko liczba łóżek, lecz także specjalistów, którzy mogą zająć się chorymi. Przybywa bowiem pacjentów, którzy muszą być pod respiratorami. ©℗