Pierwszy raz od 16 lat stery resortu zdrowia przejął nie lekarz, ale ekonomista. Adam Niedzielski nie ma łatwego zadania. Obejmuje fotel szefa ministra zdrowia w najtrudniejszym z możliwych momentów – w środku walki z epidemią. Do tego w cieniu nadchodzącej rekonstrukcji rządu.
Ten ma 10 pomysłów na reformę m.in. sądownictwa czy dekonstrukcję mediów. Ale największa rewolucja może szykować się w ochronie zdrowia. PiS zapowiada bowiem „upaństwowienie” szpitali powiatowych. Jako pierwsi pisaliśmy w DGP, że może chodzić o nawet 250 placówek, gdzie obecnie organem założycielskim są starostowie. Zjednoczona prawica ma zaproponować przekazanie ich w ręce wojewodów, czyli administracji zależnej od rządu. Druga koncepcja zakłada oddanie ich w zarządzanie ministrowi zdrowia. Więc również człowiekowi zależnemu od decyzji partii u sterów władzy.
Pytanie, co taka rewolucja oznacza i czy to faktycznie najpilniejsza sprawa do załatwienia w systemie lecznictwa? Prawdą jest, że od lat mówi się o zbyt dużym rozdrobnieniu „właścicielskim” nad szpitalami. Obecnie należą one do starostów, część do marszałków, inne do Uniwersytetów Medycznych, a jeszcze kolejne do resortów siłowych. Do tego mamy jeszcze szpitale czysto prywatne, albo działające w formie spółek z przeważającym udziałem samorządów. Z punktu widzenia władzy centralnej taki układ nie ułatwia zarządzania lecznicami. Bo oznacza brak w zasadzie mechanizmów nadzoru i wpływu na to, jak one działają. A w regionach wygląda to różnie. Nie wolno też zapominać o ambicjach politycznych lokalnych włodarzy. Może nie każdy, ale przeważająca większość lubi się „pochwalić”, że na swoim terenie ma szpital. A że 20 km dalej jest identyczna placówka, z takimi samymi oddziałami i specyfiką udzielanych świadczeń, to już nie ich zmartwienie. Do momentu, jak przychodzi do dzielenia pieniędzy z NFZ na leczenie. Bo wtedy podnosi się larum, że finansowy tort do podziału jest za mały, że szpital nie dostaje tyle pieniędzy, ile potrzebuje, no i, że generalnie, to będzie się zadłużał, skoro dzielonej kasy nie wystarcza. Tylko że w tej sytuacji warto uderzyć się w pierś i powiedzieć – może dwa szpitale o identycznej specyfice położone w zasadzie jeden przy drugim, to zły pomysł.
Może bardziej racjonalnie byłoby się dogadać i podzielić oddziałami i zakresami działania. Wtedy jeden nie wchodziłby w paradę drugiemu w walce o publiczne pieniądze. I tu wracamy do ambicji lokalnych włodarzy. Na palcach może jednej, może dwóch rąk da się policzyć, gdzie do takiej współpracy doszło. Ktoś powie – no to upaństwowić! Z punktu widzenia władzy centralnej przekazanie szpitali powiatowych pod władztwo wojewodów czy ministra zdrowia, to najprostszy sposób na odzyskanie nad nimi kontroli. Część będzie można zlikwidować, w innych zmienić profil działalności, w efekcie strumień pieniędzy z NFZ kierować według bardziej racjonalnych zasad. Tylko czy taka centralizacja w ochronie zdrowia ma faktycznie sens? PiS już raz na takim pomyśle się przejechał. Po wygranych pierwszych wyborach parlamentarnych próbował upublicznić system lecznictwa, chciał likwidacji NFZ i przekazania finansowania świadczeń zdrowotnych do budżetu państwa. Dzieleniem pieniędzy w regionach mieli się zająć właśnie wojewodowie. W praktyce okazało się, że ani to takie proste, ani nie gwarantuje, że przez to system będzie działał lepiej i wydajniej, a na końcu poprawę odczują pacjenci. Bo od mieszania herbata wcale nie robi się słodsza. I tak samo upaństwowienie szpitali nie gwarantuje, że lecznice będą lepiej leczyć, jakość świadczeń się poprawi, zniknie problem braku pielęgniarek, lekarzy i rosnącego zadłużenia.
Dla partii rządzącej chęć kontrolowania lokalnych szpitali niekoniecznie musi być podyktowana tylko racjonalizmem. Odebranie lecznic starostom to przede wszystkim ograniczenie ich roli w regionach. W efekcie takie odcinanie po kawałeczku tego, na co samorząd ma wpływ, może oznaczać likwidację powiatów jako takich. To zresztą nie pierwsza przymiarka rządu do stopniowego ograniczania ich samodzielności i niezależności. Pokusa w PiS ograniczania roli powiatów szczególnie tam, gdzie nie ma władzy i większości w lokalnych sejmikach, jest więc wyjątkowo kusząca.