- Zewsząd atakują nas reklamy produktów, które mają podnosić odporność organizmu, czyli w domyśle przeciwdziałać zakażeniu koronawirusem. Za sugerowanie właściwości, których produkt nie posiada, powinno się nakładać bardzo duże kary finansowe - mówi prof. Zbigniew Fijałek, kierownik Zakładu Farmacji Kryminalistycznej.
prof. Zbigniew Fijałek – kierownik Zakładu Farmacji Kryminalistycznej, szef Zespołu ds. Sfałszowanych Leków Wydziału Farmaceutycznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, w latach 2005–2015 dyrektor Narodowego Instytutu Leków fot. Materiały prasowe / DGP
Interpol, Europol, Europejska Agencja Leków i amerykańska Federalna Agencja Leków biją na alarm, że pojawił się gigantyczny problem z napływem sfałszowanych leków i suplementów diety oraz wyrobów medycznych rzekomo mających chronić przed koronawirusem.
To prawda. W marcu, w ramach olbrzymiej operacji „Pangea”, Interpol przechwycił 37 tys. podrobionych wyrobów medycznych. Głównie maseczki ochronne dla dzieci (niektóre z wizerunkami postaci z Disneya) i dorosłych ze sfałszowanymi certyfikatami, rzekomo wykrywające koronawirusa testy oraz środki dezynfekujące. Dokonano 121 aresztowań, rozbito 37 grup przestępczych, przechwycono 4,4 mln sztuk potencjalnie szkodliwych leków o wartości 13 mln euro. W ostatnich dniach również Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) poinformował, że prowadzi sprawy związane z importem do Europy sfałszowanych produktów używanych w walce z zakażeniami COVID-19. Nie można ignorować takich sygnałów.
Interpol zamknął też 2,5 tys. stron internetowych z produktami mającymi chronić przed COVID-19.
Internet to obecnie najbardziej dochodowy kanał dystrybucji. Ludzie, którzy nie mogą zdobyć leków lub wyrobów medycznych, których potrzebują, uważają, że tam je znajdą. I znajdują, niestety często sfałszowane. Dziś przestępcy mają w internecie prawdziwe eldorado. Koronawirus spadł im z nieba. Mnóstwo ludzi jest wystraszonych i zdezorientowanych, więc baza klientów stała się tak obszerna jak nigdy wcześniej. Ludzie nie wiedzą, czy się badać, leczyć, wzmacniać organizm, nosić maseczkę ochronną. Sensowny, oparty na wiedzy przekaz nie zawsze trafia do potrzebujących. Kłamstwa i półprawdy szybciej rozchodzą się publicznie, choćby właśnie w internecie. W efekcie mamy znakomity czas dla przestępców. Czujność usypia fakt, że strony internetowe, na których reklamuje się sfałszowane produkty, prezentują się zazwyczaj bardzo profesjonalnie. Opakowania medykamentów wyglądają jak z apteki, a opisy zawierają dużo mądrych słów. W praktyce najczęściej na dokonaniu płatności się kończy. Produkty nigdy nie trafiają do klienta. Czasem zaś trafiają i moim zdaniem to jeszcze gorszy scenariusz, bo ludzie wierzą w skuteczność tego, co zażywają i co noszą (np. masek).
Co ciekawe, amerykańskie FDA na bieżąco aktualizuje listę podmiotów, które w przestępczy sposób produkują i reklamują jakieś dziwne specyfiki bądź wykorzystują prawdziwe produkty lecznicze, przypisując im fałszywie skuteczność w leczeniu koronawirusa.
A to lider w produkcji suplementów Aflofarm wypuszcza na cały kraj reklamę Neosine Forte, w której sugeruje skuteczność specyfiku w leczeniu koronawirusa. Podczas gdy z naukowego punktu widzenia nie może o tym być mowy.
Nie chcę tu oceniać postępowania Aflofarmu, ale sytuacja, w której duży przedsiębiorca żeruje na ludzkim strachu, świadczy o nim jak najgorzej. Warto zdawać sobie sprawę z istnienia tzw. przestępczości korporacyjnej. W USA powstaje wiele publikacji na temat tego, jak działają firmy farmaceutyczne. Dla nich chlebem powszednim są różnego rodzaju nieetyczne działania, np. fałszywe przypisywanie produktom niepotwierdzonych właściwości.
Główny inspektor farmaceutyczny w decyzji dotyczącej Aflofarmu wskazuje, że producent wyjątkowo nieetycznie wykorzystuje lęk przed koronawirusem. Nadaje decyzji rygor natychmiastowej wykonalności. Dzień później reklama nadal była emitowana, bo decyzja nie została jeszcze doręczona spółce. Państwo polskie nie umie skutecznie zdyscyplinować największych podmiotów na rynku farmaceutycznym?
Państwo teoretycznie ma wszelkie narzędzia, by przeciwdziałać nieetycznej i nieprawdziwej reklamie. Może bez trudu zabronić jej emisji w telewizji, radiu czy internecie, ale praktyka pokazuje, że nasza administracja publiczna nie jest w stanie natychmiast likwidować przejawów nieetycznego działania firm farmaceutycznych. Cóż, nawet amerykańskie FDA często nie radzi sobie z Big Pharmą. Przedstawiciele agencji każdorazowo przez wiele miesięcy użerają się z biurokracją tylko po to, aby ruszyła wielka machina rządowa. Potem sprawy sądowe trwają latami i wymagają od urzędników zmierzenia się z najznamienitszymi prawnikami w kraju, bo właśnie takich zatrudnia Big Pharma. W Stanach Zjednoczonych sprawy najczęściej kończą się ugodami, żeby uciąć te wieloletnie spory sądowe. W Europie preferuje się nakładanie kar. I dobrze. Tylko ich wysokość jest często zupełnie nieadekwatna. Z rachunku zysków i strat wynika, że zyski wynikające z niedopuszczalnej reklamy są większe niż koszty uiszczenia kary.
Agencji rządowych i organów nadzorczych jest mnóstwo. Jak jest z ich skutecznością?
Jest ona niewielka, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, jak wiele ich jest, ilu ludzi zatrudniają i jak dużo kosztuje ich utrzymanie. Weźmy nawet pod uwagę wspomnianą operację „Pangea”. Polegała ona w dużej mierze na sprawdzaniu drobnych przesyłek pocztowych. Akcja trwała zaledwie tydzień i wymagała postawienia w pełnej gotowości wielu funkcjonariuszy. Ogłoszono wielki sukces. I to bardzo cieszy, ale jednocześnie zastanawia, jak wiele umyka funkcjonariuszom na co dzień, skoro w tydzień wyłapano tak dużo. Wydaje mi się oczywiste, że przed akcją i po niej jest równie dużo sprzedawanych produktów podrabianych lub w najlepszym razie niespełniających norm jakościowych.
Czy problem fałszywych terapii i podrobionych wyrobów medycznych dotyczy także Polski?
Jak najbardziej! Widziałem u nas mnóstwo reklam np. roztworów ze srebra koloidalnego jako magicznego remedium na koronawirusa. I oczywiście wykazuje ono właściwości bakteriostatyczne, jednak nie ma żadnych dowodów na skuteczne działanie wirusobójcze. A ludzie nie odróżniają jednego od drugiego. Zewsząd atakują nas reklamy całej gamy ziołowych produktów czy suplementów diety, które mają podnosić odporność organizmu – czyli w domyśle przeciwdziałać zakażeniu koronawirusem. Za takie działania, polegające na sugerowaniu właściwości, których produkt nie posiada, powinno się nakładać bardzo duże kary finansowe. Nie mam bowiem żadnych wątpliwości, że to działania czynione z premedytacją. Nie ma tu żadnego przypadku, żaden szeregowy pracownik koncernu farmaceutycznego nie chlapnął czegoś bezmyślnie. To strategia marketingowa zakładająca, że wprowadzająca w błąd reklama będzie hulać w mediach, aż ktoś jej skutecznie nie zakaże. W tym czasie tysiące pacjentów ma kupić lek czy suplement diety, którego w innym wypadku by nie kupiło.
Więc co zrobić, aby ludzie nie nabierali się na oszustwa w czasie kryzysu?
To zawsze brzmi banalnie, ale edukować. Światowa organizacja Fight The Fakes, do której przystąpiły kilka dni temu Warszawski Uniwersytet Medyczny i Stowarzyszenie „Stop Nielegalnym Farmaceutykom”, ma na celu przede wszystkim edukowanie pacjentów w zakresie fałszywych terapii i produktów leczniczych. Priorytetem organizacji jest edukacja krajów afrykańskich. Ale szczerze? Nam, Europejczykom, jest to nie mniej potrzebne. Ludzie nie wiedzą, czym grozi kupno leku czy wyrobu medycznego w internecie. Nie zadają sobie trudu, aby sprawdzić opinie o danej stronie, przyswoić informację o tym, że agencje rządowe i policja zamykają wiele witryn i biznesów w związku z ich żerowaniem na pandemii. Nawet popularne serwisy sprzedażowe banują wiele ofert naciągaczy. Ale to wszystko to ciągle za mało. Bo oszuści i tak są w stanie różnymi kanałami dotrzeć do pacjentów.
Nie da się ukryć, że oprócz pandemii COVID-19 borykamy się z pandemią fake newsów. WHO uważa, że z nimi trzeba walczyć nie mniej zaciekle niż z samą chorobą. Najgorsze jest to, że niektórzy ludzie wierzą, że picie wody czy wynik wątpliwego testu stoją ponad sprawdzonymi metodami zapobiegawczymi, tj. dbaniem o odpowiednią higienę. Chwytają się wszystkiego jak tonący brzytwy, szukają też łatwych rozwiązań. Dlatego jak ktoś chce wypłukiwać koronawirusa wodą – śmiało, picie wody mu nie zaszkodzi. Ale niech jednocześnie przestrzega wszystkich innych reguł postępowania.
W panice ludzie są niestety głusi na argumenty.
Zdaję sobie sprawę, że to jest bardzo trudna walka. Ale jeżeli edukacja miałaby pomóc chociaż jednej osobie, to już ma sens. Ludzie uczą się niechętnie, bo wolą żyć w komfortowej bańce informacyjnej. Już dziś wiele osób myśli, że jak posiedzimy w domu, to pozbędziemy się koronawirusa raz na zawsze. Tymczasem pytaniem jest nie czy, lecz kiedy na niego zachorujemy. Ten wirus już z nami zostanie jak sezonowa grypa. Którą – co ważne – wciąż lekceważymy. W ciągu ostatniego sezonu grypy zachorowało 3,5 mln Polaków, zmarło 40 osób i nikt się tym nie przejął. Wyszczepialność na grypę w Polsce to 3,5 proc., kiedy w bogatszych krajach Europy – nawet 70 proc. Dziś mamy coraz więcej doniesień o tym, że szczepienie na grypę może podnosić odporność, dzięki czemu przebieg zakażenia koronawirusem będzie znacznie łagodniejszy. Rektor WUM zakupił nawet 2 tys. szczepionek dla pracowników uniwersytetu oraz chętnych studentów. To psychoza, że boimy się koronawirusa, wyczekując na szczepionkę, a jednocześnie ignorujemy grypę, która również może prowadzić do poważnych powikłań i z którą ludzkość boryka się od tak dawna. Obawiam się, że gdy skończy się epidemia koronawirusa i będzie na niego szczepionka, wiele osób stwierdzi, że nie warto się szczepić – będzie im szkoda czasu, pieniędzy, zaczną obawiać się powikłań. Tymczasem ludzie powinni wiedzieć, że choć za rok czy pięć lat COVID-19 nie będzie zbierał powszechnego śmiertelnego żniwa, to nadal ludzie będą na niego chorować.